24/8

Kobe Bryant zdmuchnąłby wczoraj z urodzinowego tortu 42 dwie świeczki. Cztery i dwa, czyli odwrócone 24. Dziś jest 24 sierpnia, czyli 24/8. 24 i 8, dwa numery, z którymi grał w NBA. Wtedy, gdy to się stało, 26 stycznia wracałem z NBA w Paryżu. I wiesz, co? On znów to zrobił. Kobe znów to zrobił. Tak, jak robił to całą swoją karierę. Zadałem pytanie Michaelowi Jordanowi. I to miał być mój motyw przewodni na najbliższe tygodnie rozmów o NBA. Kobe skradł nagłówki gazet. Niestety tym razem w tragiczny sposób. Pamiętam, siedziałem na promie, w drodze do domu, ktoś wysłał mi wiadomość na komunikator. „Kobe Bryant zginął w wypadku śmigłowcowym” – krzyczał głośno tytuł. Tak, na pewno. Głupich do nabijania klików poszukajcie sobie gdzie indziej, pomyślałem. Ale postanowiłem to sprawdzić. Niestety, z minuty na minutę, coraz więcej poważnych źródeł zaczęło potwierdzać tę wiadomość. Kobe Bryant naprawdę zginął w wypadku śmigłowca!

Dlaczego ta tragedia tak nas dotknęła?
Dlaczego dorośli faceci płakali i wcale się z tym nie kryli? Dlaczego tak przeżyliśmy jego tragiczną śmierć, choć przecież nie znaliśmy go osobiście? Bo tu nie chodzi o koszykówkę. Nie chodzi o to, że odszedł jeden z tych, których przez prawie dwie dekady mieliśmy okazję podziwiać. Lub alternatywnie, pielęgnować w sobie to dziwne uczucie satysfakcji czy jakiegoś rodzaju zadowolenia, za każdym razem, gdy przegrywał, gdy coś mu się nie udawało, gdy kończył mecz ze skutecznością 7/26. Nie znałem go osobiście, ale czułem jakby odszedł ktoś mi bardzo bliski. I to nie było tylko moje odczucie. Jeszcze przez wiele tygodni od tego straszliwego wydarzenia, dostawałem maile i telefony od bliższych i dalszych znajomych, którzy dzielili się ze mną swoimi przeżyciami, smutkiem. Autentycznymi przeżyciami, autentycznym smutkiem, autentycznymi łzami. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. Nie na taką skalę. Ludzie płakali za kimś, kogo nie znali.
Jest tyle różnych poziomów, na których ta tragedia była i cały czas jest nam tak bliska, a przez to jeszcze bardziej smutna, trudna do przełknięcia.
Po pierwsze, zginął człowiek, tak po prostu. Tragicznie i przedwcześnie. Ale tak się składa, że ten człowiek był jednym z najwybitniejszych koszykarzy w historii tego sportu. Bez względu na to, czy go lubiliśmy jako gracza, czy nie, był przeogromną częścią naszych kibicowskich żyć przez dwie dekady. Zginął w wieku ledwie 41 lat. Zginął dopiero u progu drugiego rozdziału w swoim życiu, na sportowej emeryturze. Wraz z nim zginęła jego 12-letnia córka. Życie jego żony Vanessy i trzech pozostałych córek zmieniło się tego dnia na zawsze. Dosłownie kilkanaście godzin wcześniej, Vanessa wrzuciła na Instagramie zdjęcie ich córki Bianki, która psoci w kuchni. Kobe polubił to zdjęcie. Raz na jakiś czas wracam do tego zdjęcia. Tragizm tej sytuacji polega na tym, że ten film został przerwany na długo zanim miał się skończyć. Bianka miała psocić w kuchni, Vanessa miała robić jej zdjęcia, a Kobe miał się temu wszystkiemu przyglądać, miał tam po prostu być. Wracam do tego zdjęcia i myślę sobie, mój Boże, żebyś Ty Vanesso wiedziała, co za dosłownie chwilę Cię czeka.
Bill Russell ma 86 lat. Gdy przyjdzie jego czas, będzie nam żal, bo odejdzie legenda. Ale jego odejście, o ile nie wydarzy się w ekstremalnych okolicznościach, nie będzie dla nas żadnym szokiem. Nie zostawi wielkiej wyrwy w naszych świadomościach. Tragiczna śmierć Kobe’ego w katastrofie śmigłowca była druzgocąca, bo tak bardzo niespodziewana.
Od dwóch lat jestem ojcem. Jak patrzę na swojego syna i myślę, że za chwile miałoby już go nie być, że już nigdy miałbym go nie zobaczyć, to nawet w sferze mglistych projekcji jest to bolesne doświadczenie. Mogę się więc tylko domyślać, choć też zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem w stanie choćby w połowie pojąć, jak czuje się Vanessa i jak pewnie będzie się czuć do końca życia. Już nigdy nie zobaczy swojego męża, już nigdy nie zobaczy swojej 12-letniej córki. Nigdy już nie zrobi mężowi jajecznicy, nie pójdzie z Gigi na zakupy. Nie zrobi tych wszystkich przyziemnych z pozoru rzeczy, za które teraz oddałaby wszystko.
Mój tata jest pilotem śmigłowcowym. Pracuje w TOPRze. To nie jest łatwa praca. Za każdym razem, gdy startuje, musi liczyć się z tym, że na ziemie sprowadzać będzie martwe ciała w plastikowych workach, nie tylko poszkodowanych ludzi. Żaden jego lot nie jest ani łatwy, ani przyjemny. Od początku więc patrzyłem na to makabryczne doniesienie trochę inaczej, z dodatkowego kąta. Raz na jakiś czas, od wielu już lat, dopada mnie taka myśl, że pracę mojego taty chyba bierzemy w rodzinie za coś zbyt pewnego, podczas gdy każdy jego start, to większe lub mniejsze narażanie własnego życia. W tym styczniowym wypadku zginął też pan Ara Zobayan, pilot śmigłowca. Jego też już nikt nigdy w jego własnym domu nie zobaczy. Tak samo jak innych uczestników tego tragicznego, dziewięcioosobowego lotu. Oni też byli częścią czyichś żyć, też zostawili po sobie wielką pustkę.

Dlaczego ta tragedia tak nas dotknęła?
Kobe dopiero się rozkręcał. Dopiero zaczynał życie na sportowej emeryturze. Ten nowy rozdział po koszykówce jeszcze się dobrze nie zaczął, a już było ciekawie i inspirująco. Cały czas w ruchu, cały czas do przodu. Zaraz po zakończeniu kariery w NBA, Kobe powiedział: „Fast-forward 20 years from now: If basketball is the best thing I’ve done in my life, then I’ve failed. It’s a very simple mission, very simple quest, very simple goal. These next 20 years need to be better than the previous 20. It’s as simple as that, and that is what drives me.”
Oscar, wydane książki i wiele innych projektów, nad którymi pracował. Kobe wydzwaniał do ludzi biznesu, pisarzy, przedsiębiorców, artystów, innych sportowców. Pytał o ich drogę do miejsca, w którym są. Pytał o ich perspektywy patrzenia na różne rzeczy, o ich filozofię życiową. Lubił z otwartą głową podchodzić do zadań, do życia. Uwielbiał pytać, prowokować do dyskusji, do twórczego myślenia. W przeciwieństwie do wielu byłych sportowców, gdy skończył grać w koszykówkę, bardzo płynnie, bez sentymentów, wszedł w kolejną fazę życia. Poświęcił się rodzinie i szeroko rozumianemu biznesowi. W przeciwieństwie do wielu byłych graczy NBA, nie tylko nie hejtował obecnej ligi i jej graczy, on ich uwielbiał. Może nie zawsze blisko parkietu, ale zawsze blisko gry, blisko zawodników. A ci go uwielbiali i szanowali! Słuchali rad, jeździli w wakacje potrenować, porozmawiać, zaczerpnąć inspiracji i doświadczenia. A tym Kobe bardzo chętnie się dzielił. Był wielki, bo był wielki. Ale był też wielki, bo bez chwili zawahania potrafił docenić wielkość.

Dlaczego ta tragedia tak nas dotknęła?
Dopiero po latach, z perspektywy czasu, zrozumieliśmy, że Kobe Bryant był jedną z pierwszych ofiar social mediów i gdyby jego karierę przesunąć o dekadę wprzód lub w tył, to optyka postrzegania jego postaci byłaby zupełnie inna. Dużo bardziej mu przychylna, cieplejsza. Po erze artykułów w papierowych gazetach, przekazów radiowych i zwykłych opowiadań, nastała era internetu, która na początku była zimna i okrutna. Zdawało się, że tak właśnie będzie wyglądać dziennikarstwo sportowe XXI wieku. Na ładnych parę lat zamrożone zostały dobre relacje na linii gracze-dziennikarze. Relacje, które w wielu przypadkach wcześniej były prawdziwymi przyjaźniami. A nawet jeśli nimi nie były, to przynajmniej odbywały się na zasadzie wzajemnego szacunku. Gracze i dziennikarze budowali ze sobą więzi. Dziennikarz dostawał źródło ekskluzywnych informacji. Gracz z kolei gwarancję, że zanim zostanie opublikowany o nim jakiś krytyczny tekst, to przynajmniej będzie miał okazję wcześniej sprzedać kilka argumentów na swoją obronę, co rzecz jasna doda wartości do samego tekstu, a może ostatecznie zmieni, złagodzi jego wydźwięk. W czasach Jordana, Magica, Birda i gwiazd przed nimi działało to idealnie.
Słowem kluczem nowego millenium stało się słowo „dystans”. Chłodne, do bólu profesjonalne relacje. „Jechanie po graczach” odbierane było za jedną z oznak niezależności i profesjonalizmu przedstawicieli mediów. Z czasem wszystko wróciło do tego, co było wcześniej. Oczywiście w innym, internetowym wydaniu. Kobe był tym przejściowym, testowym pokoleniem. Przy czym żaden z jego rówieśników nie odczuł tak tego na swojej karierze, jak Kobe.
Media rysowały rzeczywistość tak, że Shaq zawsze był cool, a Kobe jak jakiś psychol, skoncentrowany tylko na koszykówce, wygrywaniu, treningu, dążeniu do perfekcji. Bez przyjaciół, z rodziną na dystans. Dziś media przedstawiałyby to zupełnie inaczej. Może nawet całkowicie odwrotnie. Rozpływaliśmy się w ubiegłym roku nad tym, jak to Jimmy Butler na swój pierwszy trening w Miami, pojawił się w hali o trzeciej nad ranem. Zaimponowało nam, jak w Minnesocie zlał na treningu Wigginsa i Townsa i innych starterów Wolves, grając z chłopakami głębokich rezerw. Kobe takich historii miał na pęczki. Gracze w ostatnich miesiącach przy każdej możliwej okazji, dzielą się historiami z Bryantem z kadry USA, z treningów i meczów Lakers i wielu innych miejsc, w których przyszło im wejść z nim w interakcję. Tyle, że w roku 2020 patrzy się na te rzeczy inaczej, niż patrzyło się w roku 2002.
Gdy po nieudanych Finałach 2004 Lakersi sprzedali Shaqa, panującą w mediach opinią było to, że winny był Kobe, że to on wypchnął cool Shaqa z Los Angeles. Ale przecież, jak się temu przyjrzeć, to klub podjął jedyną sensowną biznesowo i sportowo decyzję. Postawiono na młodszego, zdrowszego i bardziej pracowitego zawodnika. To z nim ostatecznie Lakers sięgnęli jeszcze po dwa dodatkowe mistrzowskie tytuły.
Ale właśnie te lata między odejściem Shaqa, a przybyciem Pau Gasola, były dla postaci Kobego trochę ciemne, trochę dwuznaczne, trochę słodkokwaśne. Dla jego hejterów stały się argumentem do tego, żeby choćby częściowo kwestionować jego wielkość, jego miejsce w historii. To były szalone lata. Dwie równoległe narracje. Z jednej strony słabi, lub co najwyżej średni Lakers, bez żadnych szans na tytuł. Z drugiej on, jednoosobowa armia. Gość oderwany od wszystkich i wszystkiego. Żyjący w swojej własnej, mentalnej bańce. Wracając raz jeszcze do tego w jaki sposób media się z nim wtedy obchodziły, jakże inaczej można było sprzedać jego historię. Jak? Choćby tak, jak sprzedano historię Russella Westbrooka zranionego po odejściu KD. Samotny wojownik, któremu współczuliśmy, któremu życzyliśmy dobrze, którego indywidualne rekordy mnożone były przez dwa, przez trzy, przez triple-double. Kobe był wytykany palcami, że sam jest sobie winien, bo jest dziwny, samolubny i nikt nie chce z nim grać.

Dlaczego ta tragedia tak nas dotknęła?
Z jakiegoś powodu nie docenialiśmy mądrości, błyskotliwości, analitycznego, pięknego umysłu Bryanta. Właściwie, to dopiero po jego tragicznej śmierci, internet zaczęły obiegać jego cytaty, wywiady z nim z czasów, gdy był jeszcze nastolatkiem, z czasów gdy mówił, ale jego słowa gdzieś nam uciekały, z czasów gdy grał, oraz już po tym, jak skończył karierę. Tyle mądrości, nie takiej przefiltrowanej przez to, że mówi to sportowiec, tylko tak po prostu, mądrości. Tyle inspiracji do tego, żeby nie ustawać w poszukiwaniu coraz lepszej wersji samego siebie. Żeby cieszyć się drogą, jaką się pokonuje, nie tylko samym celem podróży. Kobe Bryant był mądrym, bardzo inteligentnym człowiekiem. Przez długie lata na wszystko to, co mówił, jak się zachowywał, nakładano filtr, przez który był oceniany i szufladkowany. Media zbyt często skupiały się nad tym kim nie był. Był krytykowany za to kim nie był, zamiast być docenianym i podziwianym za to, kim był. A był przecież kimś wyjątkowym.

 

Dlaczego ta tragedia tak nas dotknęła?
W sportowych dyskusjach na temat Kobe Bryanta, prędzej czy później, zawsze musiało paść nazwisko Michaela Jordana. Kobe był hejtowany za to, że ośmielił się być like Mike. Ośmielało się wielu przed nim, wielu w trakcie. On był hejtowany też za to, że mu to wyszło, jak nikomu wcześniej, i zapewne nikomu później. Sam byłem kiedyś sierotą po Jordanie. Więc wiem, co mówię.
Ta tragedia dotknęła w tym wymiarze także i zagorzałych fanów Jordana, bo dotarło do nich, że Jordana i Bryanta od lat łączyła wielka przyjaźń, której żaden z nich, nigdy nie sprzedał mediom. Dzwonili do siebie, byli w stałym kontakcie. Wymieniali myśli, wspierali się w swoich projektach i biznesach. Jordan uwielbiał Bryanta. Bryant uwielbiał Jordana. Słyszałem osobiście, od kilku wyznawców Jordana, że gdyby wiedzieli, jakie relacje są między Jordanem a Bryantem, to zupełnie inaczej postrzegaliby Kobasa.

Twój Kobe.

Ludzie generalnie nie lubią takich wyrazistych postaci. Takich, które nie boją się marzyć, mierzyć wysoko i głośno o tym mówić. Wiesz, co się stanie jak kolorowa papuga zostanie wpuszczona między wróble? Wróble ją zadziobią na śmierć.
„Nie da się osiągnąć wielkości podążając prostą drogą. Szanujcie tych, którzy osiągają wielkość, ale szanujcie też tych, którzy się za nią uganiają, choć pozostaje nieuchwycona.”
Nie każdy odkryje dla siebie dzieła wielkich filozofów. Nie każdy pójdzie na studia i poszerzy horyzonty o poziom, z którego czerpanie inspiracji z dorobku cywilizacji staje się czymś naturalnym. W czasach, w których trudno o autorytety. W czasach, w których brakuje wartościowych treści, wszystko to, co rozumiemy pod pojęciem Mamba Mentality, może być dobrym startem w drodze do poznawania pokładów własnych możliwości i umiejętności.
Dzieliłem kiedyś pokój z grupką bardzo młodych, może 14-15 letnich sędziów na pewnym turnieju koszykówki. Zapytałem jednego, jakie jest jego największe marzenie, jeśli chodzi o sędziowanie. Powiedział, że chciałby sędziować finał Igrzysk Olimpijskich. Pozostali go wyśmiali. Zapytałem czy to jego koledzy. Potwierdził. Doradziłem mu, żeby w takiej sytuacji zmienił kolegów. Nie każdy będzie miał karierę, jak Kobe. Ale każdy, absolutnie każdy, może bezczelnie wierzyć w swoje marzenia i mieć je zawieszone tak wysoko, jak tylko chce.

Mój Kobe.

Poza tym wszystkim, co napisałem wyżej, mój stosunek do Kobe’ego, moja relacja z nim, na przestrzeni lat jego kariery, to taka lekcja od niego dla mnie. Lekcja, żeby oglądać NBA bez żadnego filtra, żeby podziwiać wielkość, bez względu na to, co ta wielkość ma napisane z przodu na koszulce. Od lat kibicuję wszystkim i nikomu. Chcę oglądać dobrą koszykówkę, czerpać radość z jej oglądania, szukać inspiracji i odniesień do życia codziennego. Zmarnowałem zbyt wiele lat na szukaniu dziur w jego grze i jego postaci, zamiast doceniać jego wielkość.

„Jako sierota po Michaelu Jordanie, nie cierpiałem go. Był za cwany, za dobry, za młody. Później zrozumiałem, że to właśnie on był Jordanem, dla pokolenia, które nie mogło oglądać tego pierwszego. Zmarnowałem dużo czasu na nie czerpaniu w pełni z tego, co dawał przez lata Kobe. Czarował, bawił, zachwycał a ja byłem niewzruszony. Starałem się być. W sumie to już nawet nie pamiętam, kiedy mi się to zmieniło. Pamiętam tylko, że do znudzenia oglądałem jakąś jego akcję, w której podziwiałem pracę jego nóg. I to był błysk – przecież to jest Michael Jordan kolejnego pokolenia!” – napisałem kiedyś.

„Nie lubiłem Cię w 1996 roku, jak trafiłeś do NBA. Byłeś za cwany, za krnąbrny, za gówniarz, żeby tak się zachowywać. Ja wtedy uważałem i nadal uważam, że na prawo do mówienia i robienia tego, co się chce, trzeba sobie zapracować. Świat pełny jest, i wtedy też już był, papierowych królów, sztucznie kreowanych idoli, pozerów, ludzi bez grama pokory do życia i do innych. Myślałem, że jesteś jednym z nich. Myślałem, że będziesz gwiazdką paru sezonów, która wpadła Davidowi Sternowi w ręce akurat u zmierzchu kariery Jordana. Nie podobała mi się narracja, według której Ty byłeś namaszczany na jego następcę. Nie podobało mi się nazywanie Meczu Gwiazd w Nowym Jorku w 1998 roku symbolicznym, nieoficjalnym przekazaniem Ci pałeczki w lidze. Dla mnie to wszystko się odbywało za łatwo, za szybko, jakoś nie tak. Wiesz, dwie dekady to szmat czasu. Ja byłem wtedy dzieckiem, ze swoimi dziecięcymi przemyśleniami, które wtedy wydawały mi się mądre i analityczne. Ale nie tylko ja myliłem się co do Ciebie […] Wstyd mi teraz, że nie poznałem się na Tobie od razu. Jestem zły na siebie, gdy uświadamiam sobie, że zmarnowałem wiele z Twoich niezapomnianych momentów, patrząc na Ciebie przez pryzmat…no właśnie nie wiem jaki. Może to syndrom bycia sierotą po Michaelu Jordanie? Podświadomie, ja i mi podobni, nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, że ktoś jest w stanie być tak blisko perfekcji Jordana. Irytowało nas, że nie tylko wyglądałeś jak M.J., mówiłeś jak M.J., grałeś jak M.J., zachowywałeś się jak M.J. – najgorsze było to, że doskonale zdawałeś sobie z tego wszystkiego sprawę…oraz z tego, że irytujesz tym ludzi. Mówiłeś “zrobię to, to i to” – my dostawaliśmy białej gorączki. “On jeszcze nic nie osiągnął, żeby tak mielić jęzorem.” Ty wychodziłeś na parkiet i robiłeś dokładnie to, co zapowiadałeś. Kobe łobuzie! Dziś wiem, wszyscy wiemy, że spotkał nas ogromny zaszczyt móc żyć w czasach Twojej świetności. Byliśmy świadkami narodzin legendy, największego jej blasku oraz powolnego zmierzchu.”napisałem przy innej okazji.

I jak tak robię sobie przegląd kariery Bryanta, mojej zmieniającej się opinii na jego temat, uśmiecham się sam do siebie, mimo wszystko. Jak szukałem argumentów w liceum, na szkolnych korytarzach, żeby udowodnić mojemu serdecznemu przyjacielowi Krystianowi, że Allan Houston (!) jest od Kobe’ego lepszy. Czaisz to? Allan Houston. Jak jechałem w 2016 na Mecz Gwiazd w Toronto i jak pragnąłem, żeby znaleźć się w pobliżu Bryanta. No i ostatecznie się znalazłem. Nie aż tak blisko, jak chciałem, ale i tak było dobrze.
Kiedy czasem nie chce mi się, a zdarza się to dość często, myślę sobie, że jemu by się chciało. Że szukałby piękna w często nie za pięknych sytuacjach.
Cóż więcej mogę dodać?
Brakuje Cię tutaj, Kobe B!

2 comments on “24/8

  1. Napik

    Świetny artykuł. Utożsamiam się z byciem osieroconym przez MJ i zamkniętym umysłem ze swoimi uprzedzeniami odnośnie Kobego.Ostatnia fota z Kobem taka że mi ciarki przeszły po ciele.

    Reply

Skomentuj Napik Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.