Dlaczego słabe drużyny pozostają słabe?

Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego niektóre drużyny NBA rzadko bywają dobre, a inne rzadko słabe? Czy właściciele, sztaby trenerskie, zarządy jednych organizacji wiedzą więcej o koszykarskim biznesie, niż inne? A jeśli tak, to czemu tej wiedzy, przez lata przegrywania, nie da się w jakiś sposób zdobyć czy kupić? Przecież trenerzy zmieniają miejsca pracy w obrębie ligi, robią to też menadżerowie i członkowie zarządów. Dlaczego w jednych organizacjach da się coś zbudować „ot tak”, a w innych procesy te trwają latami i rzadko kończą się powodzeniem.

W NBA gra 30 drużyn. W teorii każda z nich ma równe szanse na zdobycie mistrzowskiego tytułu oraz na pozyskiwanie topowych wolnych agentów. W teorii każda z tych 30 organizacji funkcjonuje w obrębie tych samych zasad, ma tyle samo pieniędzy do wydania (Salary Cap) na skompletowanie składów. Każda organizacja wydaje wolne środki na swoich zawodników w ramach postanowień umowy zbiorowej między ligą, a zawodnikami. W teorii każda po tyle samo. Ale to tylko teoria. Istnieje bowiem niemała grupa drużyn, których właściciele, bez wielkiej ekonomicznej kreatywności, są w stanie płacić rokrocznie znacznie więcej, niż inne organizacje, których zwyczajnie na to nie stać.

Są drużyny, z którymi wolni zawodnicy, jeśli mają wybór, nie podpisują kontraktów od lat, by nie powiedzieć dekad. Nie dlatego, że te robią coś złego. Po prostu ciekawiej jest żyć w Los Angeles czy Nowym Jorku, niż w Salt Lake City czy Memphis. Przyjemniej jest wyjść z domu i udać się na trening w styczniu, w szortach, w Miami, niż dajmy na to w śniegach Minnesoty. Nie wspominając już o tym, że na Florydzie nie odprowadza się podatku stanowego od zarobionych milionów. Takie, a nie inne geograficzne rozmieszczenie poszczególnych miast posiadających drużyny w NBA, sprawia że już na starcie, pewne organizacje przechodzą przez swój cykl rozwoju z „ujemnymi punktami”. Drużyny z małych i średnich rynków muszą być więc atrakcyjne na innych poziomach, by móc się rozwijać, realizować sportowe ambicje, zarabiać i poszerzać swoje bazy fanów.
To może być analityczne podejście do koszykówki, kreatywny i nowoczesny sztab trenerski, długofalowa strategia działania, profesjonalne zaplecza treningowe, słowem szeroko rozumiane „know how” koszykówki XXI wieku.

Wszystko to jednak może, ale tylko może, przybliżyć dane organizacje do stania się (w miarę) atrakcyjną destynacją dla gwiazd, a te z kolei być potem „kamieniem węgielnym” pod budowę składu z mistrzowskimi aspiracjami. Ale to nadal tylko teoretyczna recepta na sukces. Geopolityka oraz zasobność portfeli poszczególnych właścicieli drużyn sprawiają, że de facto mamy do czynienia z NBA dwóch prędkości, w której bogaci pozostają bogaci, a biedni, nawet jeśli nie biednieją, to stoją w miejscu, przynajmniej w aspekcie czysto sportowym, i mają małe szanse by coś zmienić.

Od roku 1999, aż 18 z 24 możliwych do zdobycia mistrzowskich tytułów trafiło do zaledwie czterech (!) organizacji. Sześć z nich do Lakers, pięć do Spurs, cztery do Warriors oraz trzy do Heat. Zaledwie sześć innych organizacji podzieliło między siebie sześć pozostałych mistrzowskich pierścieni. Byli to Pistons, Celtics, Mavericks, Cavaliers, Raptors i Bucks. To pokazuje skalę zjawiska.

Niektóre kluby, głównie z racji swojego położenia geograficznego, muszą wręcz stanąć na głowie, żeby liczyć się w stawce. Ich margines błędu jest bliski zera, a i ich wysiłki, mimo że niemal bezbłędne na wielu płaszczyznach, mogą i tak skończyć się na niczym. W ostatnich kilku latach tacy Memphis Grizzlies robią niemal wszystko bezbłędnie pod względem kadrowych ruchów, wyborów w drafcie, wydatków i innych działalności. Trafili w drafcie z Ja Morantem (i to jak!), z Jarenem Jacksonem, Desmodem Bane’em, dokonali szereg ruchów, które z perspektywy czasu trzeba oceniać bardzo dobrze. Ich okno na zdobycie mistrzostwa się otwiera. Ale na jak długo? Pod kontraktami są JJJ i Morant, ale za moment po nową umowę zgłosi się Bane. Czy klub z małego rynku dźwignie wszystkie takie finansowe zobowiązanie? Memphis jest znakomitym przykładem na to, że okno na wygrywanie dla organizacji z małych i średnich rynków, nie tyle się otwiera, co jedynie uchyla na stosunkowo krótki czas.

Z kolei tacy Los Angeles Lakers, po tym jak do postseason weszli w 2013 roku, przez sześć kolejnych lat popełniali błąd za błędem – podpisywali złe kontrakty, podejmowali złe decyzje kadrowe, nie najlepiej wybierali w drafcie. Ale są miastem Los Angeles, które przyciąga. Latem 2018 roku sprowadzili do siebie LeBrona Jamesa, choć raczej trzeba by było napisać, że sam LeBron chciał tam przejść, a Lakers musieli tylko tego nie spieprzyć. Rok później pozyskali Anthony’ego Davisa z prowincjonalnego Nowego Orleanu. Następnie, w 2020 sięgnęli po mistrzowski tytuł. Bo są Lakers z miasta Los Angeles.

To jak to zmienić, żeby wszystkim było dobrze? Pssstt, nadstaw ucho, zdradzę Ci sekret – a może wszystkim jest dobrze, tylko nikt tego nie przyzna głośno?

Liga NBA, jeśli chodzi o strukturę oraz mechanizmy jej funkcjonowania, bardzo daleka jest od zasad wolnego rynku. System daje iluzję sprawiedliwych szans dla każdej z 30 drużyn. Iluzję, bo jak jest w rzeczywistości, wszyscy wiemy. W skali ogólnej, w jednych miastach najwięksi zawodnicy chcą grać i żyć, w innych nie. A skoro we wszystkich mogą liczyć na podobne pieniądze, to siłą rzeczy, wybierają miejsca atrakcyjne dla siebie samych i swoich rodzin. Gdyby w NBA wprowadzić otwarty rynek bez limitów i obostrzeń na wydatki, gdyby zrezygnować ze wszystkich innych sztucznych mechanizmów utrzymywania pozornego balansu sił i możliwości, to okazałoby się, że rację bytu ma może 7-9 najbogatszych organizacji z największych i najatrakcyjniejszych miast. Tam skupiałby się największy talent, każda ekipa miałaby po trzech graczy z najlepszej dwudziestki ligi. Skończyłby się wtedy problem, że w Los Angeles jest fajniej niż w Nowym Orleanie, bo… nie byłoby klubu w Nowym Orleanie, z prowincjonalnej Luizjany. Skończyłby się problem niezadowolonych gwiazd, które chcą uciekać z małych rynków przy pierwszej, możliwej okazji. To czemu się to nie dzieje?

To proste. NBA woli mieć 30 kranów z płynącą gotówką, niż 7 czy 10. Tak, to jest takie proste. Wiedzą to też właściciele, menadżerowie i zawodnicy.
Adam Silver, menadżer ligi, stara się dawać wszystkim 30 właścicielom drużyn NBA poczucie, że każdy z nich jest ważny i potrzebny. Bo w gruncie rzeczy jest. Dla wspólnego dobra całej ligi.
Spurs ze średniego na standardy NBA San Antonio, w latach 1999-2014 zdobyli aż pięć mistrzowskich tytułów. Ich recepta na sukces? Tim Duncan oraz Manu Ginobil, Tony Parker i Gregg Popovich. Jeśli raz na parę dekad, poprzez splot sprzyjających okoliczności, w klubie z małego rynku zaczną dziać się dobre rzeczy, to świetnie, to znakomite odświeżenie dla ligi. Czołem Milwaukee Bucks! A jeśli nie? To też jest dobrze. NBA pod względem finansowym, sportowym i wizerunkowym ma się bardzo dobrze. A skoro jest dobrze, to po co coś zmieniać?


* Tekst napisałem oryginalnie dla portalu Unibet.

2 comments on “Dlaczego słabe drużyny pozostają słabe?

  1. Fenix

    Pistons od 1999 roku zdobyli tytuł tylko raz w 2004 roku.
    Heat byli trzy razy mistrzami 2006, 2012 i 2013

    Reply
    1. Karol Śliwa Post author

      Ma pan rację! Pomyłka w obliczeniach. Na szczęście prawidłowy wynik tylko potęguje skalę zjawiska. Dzięki

      Reply

Skomentuj Karol Śliwa Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.