Dwa słowa w sprawie dyskusji GOAT

Bzzzz, bzzzz! Bzzzz, bzzzz! Telefon brzęczał i brzęczał, jakby coś się stało. Dla telefonu LeBrona Jamesa, takie nieustanne bzzz, bzzz to zwykły poniedziałek, albo każdy inny dzień tygodnia. I tak od dwóch dekad. Tak, dwie dekady temu nie było smartfonów, ale ufam, że wiesz, co mi chodzi.
20 lat bycia na świeczniku, na ustach, na językach, na koszulkach, na afiszach, wszędzie. W świecie zawodowego sportu nie sposób jest znaleźć jakieś odniesienie, pasujące porównanie do kariery LeBrona. W historii było pełno wielkich w danym momencie graczy, którzy u szczytu nawet w połowie nie byli tak medialni, tak pożądani, a ich kariery nie trwały nawet połowy tego czasu i z różnych przyczyn gasły.
Dwadzieścia lat słuchania i czytania o sobie samym. Najpierw kim nie będziesz, lub będziesz. Później kim nie jesteś, lub jesteś.
Dwadzieścia lat słuchania o tym, czego nie powinieneś był robić, albo co powinieneś był zrobić. Dwadzieścia lat słuchania, czego nie powinieneś, albo co powinieneś był zrobić dla swojego „legacy”.

LeBron James minionej nocy wyprzedził Kareema Abdul-Jabbara na liście najlepszych strzelców w historii NBA. Rekord był niepobity od 1984 roku. Gdy pod koniec trzeciej kwarty wczorajszego meczu Lakers-Thunder, historia wydarzyła się na naszych oczach, na nowo zapłonęła dyskusja GOAT, czyli o to, kto jest największym koszykarzem wszech czasów.

Powiedz mi o tym, że nie znasz historii NBA, bez mówienia mi, że nie znasz historii NBA.
„Ale, że przerwali mecz na takie coś?!” Tak się składa, że to „takie coś”, to rekord, który pozostawał niepobity od blisko czterech dekad. Wielu twierdziło, że jest nie do złamania. I absolutnie nie jest to nic nadzwyczajnego w historii tej ligi! Mecze zatrzymywano w przeszłości dla wielu innych wielkich graczy, gdy ci bili wielkie rekordy swoich wielkich poprzedników.
Zamiast, tak po prostu, cieszyć się, że na własne oczy mogliśmy oglądać tworzącą się historię, że byliśmy świadkami czegoś wielkiego, fani znów weszli do swoich okopów i zaczęli wyciągać najpotężniejsze działa. Ale to nic nowego, to po prostu kolejna odsłona „koziej wojny”.

Przez pięć tygodni, przy okazji oglądania kolejnych części dokumentu „The Last Dance” internet żył Michaelem Jordanem. Ale gdzieś tam, obok tego wszystkiego, telefon LeBrona brzęczał i brzęczał. Bzzzz, bzzzz…
Dokument o Michaelu Jordanie, co poniedziałek, na przełomie kwietnia i maja 2020 roku, ściągał LeBrona Jamesa z jego dmuchanego pączka.

Oho! Patrz, już tu są!? Obrońcy Jordana, hejterzy LeBrona. Hejterzy Jordana, obrońcy LeBrona. Ani ja, ani Ty, ani tym bardziej sam LeBron, zaskoczeni nie byliśmy. Tak to działa. Wiemy, jak to działa. W ostatnich, powiedziałbym, 5-8 latach coraz częściej i coraz mocniej amerykańskie media wciągają nas w tego typu dyskusje. Czy tego chcemy, czy nie, stajemy się tego częścią.

Zacznę od tego, że rzygam tymi analizami, wybacz mój język, tymi rankingami. Co raz, z różnych części internetu wyskakuje mi jakiś „all-time coś tam”. Jakaś pierwsza piątka ostatniego ileś tam lecia. Jakieś Mount Rushmore w sraniu na odległość. I nagle każdy ma swoje Mount Rushmore w sraniu na odległość, a Ty musisz się z tym zapoznać i do tego ustosunkować. Widuję zestawienia, których wcześniej nigdy nie widywałem. Dają mi trzech wielkich graczy i mówią – jeden zacznie mecz, drugi wyjdzie z ławki, a trzeciego odrzuć. Przy czym, każdy z nich jest wielki. Więc po co k…a mam to robić?!
W szoku nie jestem, tyle że tym rzygam. Już raz przepraszałem za swój język, więc drugi raz chyba nie muszę.
Dlaczego nie mogłeś oglądać dokumentu o Jordanie, żeby nie odnieść się do LeBrona? Dlaczego nie możesz oglądać LeBrona bijącego rekord Kareema, żeby nie oglądać się zza jego pleców na Jordana?

Broniłem się od lat przed tym tematem, ale już trudno, jak to mówią hold my beer…

Mówiłem i pisałem już wiele razy, że porównywanie Jordana z LeBronem jest mocno krzywdzące zarówno dla jednego, jak i drugiego. Ale bardziej krzywdzące dla LeBrona. Przynajmniej w tej chwili. Czemu? Z dwóch prostych przyczyn. Nawet trzech. Po pierwsze i najważniejsze, James kariery jeszcze nie skończył. Jak więc można próbować rzetelnie ocenić dwie wielkie kariery, z których jedna nadal trwa?
Po drugie, patrzenie na grę i postać LeBrona przez pryzmat gry i postaci Jordana, czy tego chcesz czy nie, zabiera dużą część przyjemności z patrzenia na grę i postać LeBrona.
Kariera Jordana nie odbywała się w taki sposób. Nie na taką skalę. W przypadku Jordana opinia publiczna stosunkowo szybko zgodziła się, że jest najlepszy w historii. Jedynie w pierwszych latach jego kariery, mówiło się, że nie jest tym, czy tamtym graczem w historii, że nie wygrywa, że byli lepsi, że nie poradziłby sobie na parkiecie z dawnymi legendami, które były przed nim. Potem MJ już tylko dodawał do swojego legacy.
LeBron, zanim pierwszy raz postawił stopę na parkiecie NBA, już był przyrównywany do najlepszych, w tym do Jordana, co z jednej strony było pochwałą jego talentu, ciała i potencjału, ale z drugiej strony, ciężkim, ciasnym i niewygodnym chomątem, które uwiązano mu u szyi gdy był jeszcze nastolatkiem (!).
Po trzecie skończył się czas legend i opowieści, dziś wszystko widzimy, jak jest. Internet odziera współczesne gwiazdy z tajemniczości. Historia Jordana była pisana w inny sposób. Więcej było ustnych opowieści, które działały i nadal działają na wyobraźnię. Było mniej żywych obrazów, materiałów wideo bezpośrednio z jego życia prywatnego, treningów, meczów. A zatem dużą część z tego trzeba było sobie wyobrazić, dopowiedzieć.

W końcu to powiedzmy…
A może trzeba w końcu powiedzieć to wprost. Jeśli na swojej liście najlepszych koszykarzy w historii, masz LeBrona w tym momencie, na miejscu niższym, niż drugie, to zwyczajnie, tak po ludzku albo się na koszykówce nie znasz, albo jesteś hejterem Jamesa. Świadomie lub nie, nie jesteś wstanie wynieść się poza sentyment do starych dobrych czasów, i padasz ofiarą mechanizmu w którym wszystko, co najlepsze już się wydarzyło, a było najlepsze tylko dlatego, że akurat przypadło na lata Twojego dzieciństwa, albo wczesnej młodości. Prawda? Pomyśl o tym.
Trochę przykro jest myśleć, że wszystko, co najlepsze w koszykówce, już się wydarzyło. Gdyby zapytać zagorzałego fana Jordana czy chciałby, żeby LeBron został GOATem, ten odpowiedziałby, że nie. Zatem świadomie, lub nie, opowiedziałby się za tym, że jako fan tego sportu, nie chce oglądać żadnych wielkich momentów, które mogłyby scementować pozycję lidera dla Jamesa.

Dyskusja na temat jego miejsca wśród najlepszych koszykarzy NBA w historii, jakkolwiek mało istotna, zanim James nie zawiesi butów na kołku, tyczy się jedynie tego, czy jest za czy przed Jordanem. Niczego więcej ta dyskusja nie powinna się tyczyć. Albo LeBron jest najlepszym graczem w historii w NBA, albo jest nim Jordan. I tyle. Jeśli LeBrona, na swojej liście, masz gdzieś dalej, to albo się na koszykówce nie znasz, albo nie jesteś w stanie wyjść ze swojej sentymentalnej muszelki, żeby trzeźwo spojrzeć na to zagadnienie. Kareem, Russell.? Zanim wyjedziesz z tymi nazwiskami, opowiedz mi proszę ile masz na liczniku obejrzanych całych meczów w ich wykonaniu? Ile książek masz przeczytanych o tamtych czasach? Jak dobrze znasz kontekst historyczny? Nie musisz odpowiadać.

W żywej dyskusji na temat miejsca LeBrona, często pada argument, że o ile James błyszczy dziś, pięknie nakręca swoje liczby, o tyle gracze lat 90′ tamtego wieku zjedliby go, bo LBJ nie ma psychiki, która dałaby mu sukces w tamtych czasach? No, a przecież Jordan zdominował tamten okres.
Jest to najgłupszy, a zarazem najśmieszniejszy argument przeciwko LeBronowi. Jak słyszę, że by go zjedli, to wyobrażam sobie jak te wszystkie gwiazdy lat 90′ siedzą sobie w kuchni i przyrządzają LeBrona. W wielkim kotle. Z ziemniakami? W cebuli? W marchwi? W pomarańczach? Sauté? Nie wiem. Ale wiem, że ktoś ostatecznie musiałby zjeść jego jądra i przeżuć jego penisa. Ktoś musiałby to zrobić! I dlaczego coś mi mówi, że byłby to Bill Laimbeer?
Na koszykówce można się znać, lub nie. To, co na boisku, to na boisku. Ale głowa? Jak Ty, siedząc tam sobie na kanapie, może stwierdzić, że coś jest albo nie jest z psychiką LeBrona?

Fakty są takie. LeBron nie dojechał w sferze mentalnej na Finały 2011 roku przeciwko Mavs. Wnioskuję, że mentalnej, bo serię wcześniej, przeciwko Bulls, wyglądał znakomicie. To jest niezaprzeczalny fakt i zarazem argument za tym, że nie jest przed Jordanem. Poza tym można się przyczepić też do jego występów w serii z Celtics w 2010 roku. Poza tymi dwiema seriami, to nawet jeśli przegrywał, bo owszem, przegrywał, to ze sportowego punktu widzenia, nie ma do czego się przyczepić. No chyba, że bardzo chcesz. Wtedy zawsze można. Na przykład o tym, że rzut Raya Allena uratował mu drugi mistrzowski tytuł w Miami.
Nie, gwiazdy lat 90′ by go nie zjadły. To on by je zjadł. O ile jego ścisła dieta by mu na to pozwoliła. Absolutną bzdurą jest twierdzenie, które (zbyt) wiele razy widziałem w internecie, że takich jak on, w tamtych czasach było na pęczki. No k…a nie było. Jak byli, to mi pokaż. Odczaruj sobie dziewięćdziesiąte lata, wejdź na YouTube, włącz jakiś mecz, sam zobacz, jak nie wierzysz. Czerpanie wiedzy z memów, wyciąganie wniosków z kompilacji highlightów, powtarzanie wyświechtanych sloganów, albo pielęgnowanie w głowach obrazów sprzed 30 lat bez późniejszej weryfikacji, do niczego dobrego nie prowadzi. Żelazna obrona tamtych czasów to mit. Brutalność? Owszem, ale nie na taką skalę, jaką sugerowałyby kompilacje wideo z tamtych lat. To też był tylko wycinek tamtych czasów. Bad Boys Pistons byli przede wszystkim świetni w koszykówkę, dopiero potem byli boiskowymi rozrabiakami z legendą większą, niż rzeczywisty stan tejże brutalności.
Fakty też są takie, że LeBron w swoim prime był bestią, jakiej ta liga nie widziała. W Miami coach Spoelstra używał go dosłownie do wszystkiego, a ten wręcz wyskakiwał z ekranu. Grał na pięciu pozycjach, bronił również pięciu pozycji. Nie było drugiego takiego, jak on!

Stay present…

Żyjemy w czasach, w których ludzie czują jakąś wewnętrzna potrzebę natychmiastowego wyjaśnienia, uporządkowania sobie w głowach wydarzeń, które obserwują w danym momencie, w kontekście historycznym. Dajmy na to Luka Doncic zalicza jakąś tam serię, albo robi występ na 60 punktów, 20 zbiórek i10 asyst. Damian Lillard zdobywa 60 punktów. Co to znaczy? Gdzie umiejscawia ich to w historii? Ludzie, z jakiegoś powodu, już chcą to wiedzieć. Zamiast cieszyć się grą tu i teraz, taką jaka ona jest, kibicowskie umysły potrzebują kontekstu, odniesienia, żeby od razy zważyć i zmierzyć dane wydarzenie.
W ostatnich latach gracze i ich historie są albo “GOAT” albo “do śmieci”, bez żadnej przestrzeni pomiędzy? Mój Boże! Jest tyle miejsca między najlepszym w historii, a śmieciem, ale ludzie tak łatwo dają się kupić tej polaryzacji, na końcu której są tylko…klik, kliki. Rzeczy wybitne dzieją się czasem, dość rzadko bym powiedział. Rzeczy tragiczne też raczej nie za często. Zwykle mamy do czynienia z czymś…zwykłym, normalnym, przeciętnym? Ale co w tym złego?

LeBron pojawił się przed wczorajszym, historycznym meczem z Thunder w eleganckim, czarnym garniturze, z wszywką w klapie z napisem „stay present”. Bądź tu i teraz, bądź obecny. Czy nie o tym mówił sam Michael Jordan w „The Last Dance?”
Bądź tu i teraz, żyj chwilą, która właśnie przeżywasz, którą właśnie oglądasz. Nie potrzebujesz już w tej chwili wiedzieć, co ona znaczy dla historii, czy kiedyś zobaczysz coś jeszcze lepszego. Ta chwila teraz, którą właśnie przeżywasz, jutro będzie tylko wspomnieniem.

Dlaczego drugiego Jordana już nie będzie?

Jordan idealnie wpasował się ze swoją karierą w moment dziejowy. Ze swoim talentem czysto sportowym, nieziemskim atletyzmem, charyzmą i legendarnym już charakterem zwycięzcy szukającym niemal na każdym kroku nowych wyzwań.
Liga NBA lat 70′ i 80′ trawiona była różnego rodzaju kłopotami wizerunkowymi jej zawodników – na czele z narkotykami, alkoholem i mało sportowym życiem. Wszystko to rysowało dość ponury i mało profesjonalny obraz ligi, którą wówczas mało kto brał na poważnie. Poziom organizacji daleki był od znanych dziś
standardów. Wielcy sponsorzy woleli inwestować w baseball, futbol amerykański czy hokej.
Oczyszczać i ocieplać wizerunek NBA zaczęli Magic Johnson i Larry Bird, ale dopiero pojawienie się Komisarza Davida Sterna i Michaela Jordana podziałało na ligę i jej wizerunek jak silny środek dezynfekujący. Jordan stał się trampoliną, która wyniosła ligę do stratosfery popularności. Jordan zrewolucjonizował nie tylko grę, ale też wszystko to, co było z nią związane. To on jako pierwszy zrezygnował z obcisłych i bardzo krótkich spodenek do gry. To on jako pierwszy wniósł nieco kolorytu do meczowego obuwia. To on jako pierwszy dostał własną linię butów, sygnowanych swoim nazwiskiem.
To on i jego koledzy z „Dream Teamu” pozwolili się dotknąć światu, podejść do siebie na wyciągnięcie dłoni w 1992 roku w Barcelonie. Tamten turniej olimpijski był zjawiskiem, które nie powtórzyło się już nigdy później i z przyczyn oczywistych nigdy się już nie powtórzy. To z tamtego pokolenia 10-12-latków pochodzą m.in. Pau Gasol, Tony Parker, Dirk Nowitzki, Manu Ginobili i wielu innych koszykarzy, którzy później pojawili się w lidze. Jordan i ekipa Stanów Zjednoczonych w 1992 roku w Barcelonie była dla tego pokolenia iskrą, która zapaliła ich miłość do basketu.
Michael Jordan to postać wielowymiarowa – koszykarz, sportowiec ogólnie, ikona popkultury, Afroamerykanin, człowiek sukcesu, tytan ciężkiej pracy, biznesmen. Każde z tych wcieleń Michaela posłużyło jako materiał na obszerne prace naukowe, książki, filmy.

Be like Mike?

Jordan miał to szczęście, że jego legenda budowała się głównie przy pomocy
telewizji, prasy i radia. Gdy internet raczkował, on powoli kończył karierę, a jego miejsce w historii było już wyznaczone od lat. To nie przypadek, że dziś nie ma go na żadnym portalu społecznościowym, że prawie nie pokazuje się przed kamerami, że nie komentuje meczów. Jestem więcej, niż pewny, że gdyby w jego czasach istniał Twitter, to on dość często toczyłby wojny z wątpiącymi w niego hejterami. I kto wie, być może niektóre z takich wymian słownych miałoby swój finał na żywo, na jakimś z chicagowskich boisk. Taki był. Co chwilę z kimś się o coś zakładał, a gdy przegrywał, to zakładał się ponownie, do skutku, żeby tylko wygrać.
Ale nie mam też wątpliwości, że w dobie niemal nieograniczonego dostępu do
informacji, koszykarski świat obiegałyby co raz jakieś newsy o ciemnej stronie jego charakteru. A przecież były takie.
To, co zbudowało go jako zwycięzcę na boisku, w życiu codziennym bywało trudne do dźwignięcia przez otoczenie. Jego uzależnienie od hazardu oraz parę innych „ciemnych” spraw nie miałoby dziś szans być regularnie zamiatanych pod dywan.
Pomyśl o tym w kontekście LeBrona. Mimo wszechobecnych i krwiożerczo spragnionych sensacji mediów, na koncie Jamesa nie ma choćby jednego newsa o jeździe na podwójnym gazie, o laskach na boku, o dzieciach na boku, o szemranych interesach. Nic. Przez (ponad) dwadzieścia pieprzonych lat! Wzorowy ojciec, mąż swojej miłości z czasów szkolnych. Inwestor, filantrop, społecznik.
Na większość pozaboiskowych zarzutów wobec postaci Jamesa, są silne kontr zarzuty wobec Jordana. Więc jeśli próbujesz zaatakować w czułe miejsce jednego, musisz liczyć się z kontrą. I na odwrót.

Na pewno będziemy świadkami narodzin jeszcze wielu wielkich gwiazd NBA,
których kariery zapiszą się złotymi literami w kronikach ligi. Wszak śledziliśmy karierę Kobe’ego Bryanta, dziś obserwujemy LeBrona Jamesa. Żeby jednak wejść w jordany Jordana trzeba by było całego splotu sprzyjających okoliczności, jakie towarzyszyły Michelowi. Trudno wyobrazić sobie na jakiej płaszczyźnie miałaby dokonywać się rewolucja. Trudno wyobrazić sobie, żeby jakiś gracz w takim stopniu, jak Jordan zmienił nie tylko koszykówkę, nie tylko sport, ale całkiem spory kawał szeroko rozumianej popkultury.

Czy tego chcemy, czy nie, ery w koszykówce są dwie – przed i po pojawieniu się Jordana w NBA. LeBron idzie przez swoją karierę z plecakiem. Z plecakiem, w którym siedzi Jordan. MJ przyszedł do ligi, w której tylko przez moment musiał nieść plecak. I wcale aż tak ciężki on nie był.

Ta druga góra.

Bo gdyby zamienić ich obu datami urodzenia, gdyby James urodził się 17 lutego 1963 roku, a Jordan 30 grudnia 1984 roku, gdyby to LeBron szedł tym jeszcze nie przetartym przez Jordana szlakiem, to z kolei Jordan miałby problem z dźwignięciem tego wszystkiego. Czy by sprostał? Nie wiem, nie mówię tak, nie mówię nie, ale wiem, że miałby równie ciężko, jak teraz ma LeBron. I paradoksalnie, ten ciężar, w mniejszym stopniu tyczyłby się boiska, w większym wszystkiego poza nim. Z kolei „na czysto”, bez jordanowskich okruchów, historia LeBrona miałaby szansę być jeszcze większa, niż jest.

Gdy James przechodził do Lakers latem 2018 roku, napisałem coś takiego:
„LeBron mierzy się z historią. Przychodzi do organizacji, która jeszcze na ten moment, jest większą marką, większą legendą, niż on sam. O co gra LeBron? W mojej ocenie jest drugim najlepszym koszykarzem w historii. Wiadomo za kim. Jordana nie przeskoczy. Z wielu różnych przyczyn.* Ale może napisać osobną historię. Pójść niejako innym torem i zamiast wspinać się na górę o nazwie Michael Jordan, zdobyć dotąd nieodkryty szczyt i zatknąć na nim flagę z napisem „LeBron James”. Nawet, jeśli zdobędzie swój czwarty, piąty i szósty tytuł (nie wspominając o siódmym), to zawsze znajdą się ludzie, którzy przypomną mu te przegrane Finały. Szczególnie te z 2011 roku, przeciwko Mavericks, w których James zwyczajnie nie istniał, w których miał jeden występ na osiem punktów (w 45 minut) i dwa występy na 17 punktów. Styl, w jakim LeBron przeszedł obok tych Finałów, jest poważnym argumentem w rękach jego przeciwników. Znajdą się też ludzie, którzy przypomną, że jego drugi pierścień, przeciwko Spurs w 2013 roku, to bardziej tona szczęścia i niesamowity rzut Ray’a Allena, niż cokolwiek ze sportowego geniuszu LeBrona. On wie, że w grze o wyliczanie tytułów, może nie mieć szans ani też zbyt wiele czasu na dołożenie kolejnych. Ta inna góra, ta inna droga, to może być właśnie to – Lakers. Trzeci tytuł z trzecim klubem. On sam jako jednoosobowa liga wewnątrz tej ligi. Przez cztery lata w Cleveland pokazał, że na Wschodzie może zabrać mnie i Ciebie i naszych dwóch kolegów z przystanku autobusowego i wprowadzić nas do Finałów (oczywiście, że przesadzam, więc nie czepiaj się słów). To było coś. Historia ma to w swoim notesie.
Ta inna góra, ta inna droga, to on sam. Jego ciało, jego postać, jego gra. Umięśniony jak Karl Malone, skoczny jak Jordan, szybki jak Kobe, podający jak Magic, uniwersalny, jak chyba nikt przed nim. Czyta grę jak elementarz, jak wytrawny szachista, przewiduje zdarzenia na kilka sekwencji przed tym, jak faktycznie się wydarzą. W swoim piętnastym sezonie w NBA, zagrał być może najlepszy basket w karierze. Wróć, przeczytaj sobie poprzednie zdanie jeszcze raz, głośno i powoli. Zadumaj się chwilę nad tym. Tego też historia wcześniej nie widziała. Piętnaste sezony (i dalej) historycznie nie były zbyt dobre w wykonaniu gwiazd i legend. James ma już na koncie ponad 31000 punktów, 8000 zbiórek, 8000 asyst, 1800 przechwytów, prawie 900 bloków. W nogach ponad 1100 meczów. Te liczby, ta niezniszczalność, to też będzie ta jego inna góra, ta inna droga.”

Pięć lat później, James jest u szczytu tej właśnie drugiej góry. Ma cztery tytuły, w tym trzy z trzema klubami. Jest od wczoraj liderem w punktach (38390), ma na koncie 10583 zbiórek, 10354 asyst (czwarty w historii), 2179 przechwytów (dziewiąty), 1065 bloków, 2237 celnych trójek (dziewiąty) i jeszcze przez parę lat, jak myślę, będzie do tego dokładał.

Dajmy jemu, a przede wszystkim sobie czas, bądźmy świadkami, bądźmy obecni, tu i teraz, żeby potem nie żałować, że będąc niewolnikami chwili, straciliśmy dystans i chłodną perspektywę oraz radość z oglądania końcówki świetności LeBrona.

16 comments on “Dwa słowa w sprawie dyskusji GOAT

  1. Ned

    Statystyki statystykami ale Kobe był lepszym koszykarzem od LBJa. Wystarczy obejrzeć dowolny mecz obu tych zawodników, żeby już o tytułach nie pisać bo chyba nie wolno. Także, Mike all day, potem Kobe. Nigdy nie widziałem tej słynnej „wielkości” w grze Lebrona, oczywiście gra na najwyższym poziomie od 20 lat, czapki z głów, wspaniały atleta, ale to nie ten poziom boiskowego artyzmu i zwycięskiego charakteru. U mnie jest na 3 miejscu, mimo, że wole Magica i Birda. Poza tym znam sie na koszykówce i nie obchodzi mnie zycie Brona poza boiskiem, nie ma to znaczenia, patrzę na grę.
    Pozdro

    Reply
  2. Pedro33

    Swietny tekst Karol – jak prawie zawsze. Enjoy the moment – carpe diem guys. Jordan był wielki, LBJ jest wielki w innym wymiarze. Obaj świetni koszykarze. A tak de facto każda dekada jak i każda liga ms swojego GOAT. Wszystko zależy od mediów i sposobu postrzegania. A do przedmówcy – Kobe vs LBJ? Nieporównywalne. Absolutnie. Krzywdzisz obu. KB24 to wybitny strzelec ale czy czynił kolegów lepszymi na boisku ? Czy wprowadziłby Ilgauskasa i Smitha do finałów NBA w swoim prime? 3 tytuły na plecach Shaq w jego prime na którego nikt nie miał odpowiedzi. Rzuty z czystych pozycji przy podwajamy shaq to i T.Herro miałby średnia 30 pkt na mecz. Wsadź LBJ do Shaq w roku 2000. Dodaj Horrego i Fisha. Ile tytułów zdobywają razem? Tylko 3 ? No way. A i pewnie współpraca by trwała znacznie dłużej. No ale to fantazja. Cieszmy sie tym ze możemy oglądać LBJ tak jak mogliśmy podziwiać Jordana, Cartera, KB24 i innych nietuzinkowych graczy. Pozdro.

    Reply
    1. Ned

      Pedro33 odniosłem się do fragmentu zawartego w artykule na temat listy zawodników wszechczasów (Jordan i James) bo o tym także jest ten tekst. Jestem kibicem koszykówki i mam prawo porównywać zawodników ze względu na ich grę, wydaje mi się to normalne. Nikogo nie obrażam i nie krzywdzę, doceniam zawodników i oceniam umiejętności oczywiście na tyle ile potrafię. Staram się nie fantazjować.
      Pozdro

      Reply
      1. Karol Śliwa Post author

        Częściowo się z Tobą zgadzam, Net. Ja też mam Bryanta wyżej, niż wielu. Jego styl też bardzo lubiłem. Ale LeBron w czasach prime, też był znakomity do oglądania. Wiadomo, to jest kwestia gustu/estetyki. I mi nico bliższa była ta Kobe’ego. Myślę, że jego udział w tytułach Lakers Z Shaq’iem jest niedoceniany. Ale to tylko jedna ze składowych, które trzeba wziąć pod uwagę.
        Pozdrawiam

        Reply
  3. Fenix

    Też znam się na koszykówce, oglądam i analizuje dłużej niż pan Karol. Dla mnie nr 2 to Magic. Tak widziałem jego mecze jeszcze w latach 80 i 90, tak czytałem książki zarówno po polsku jak i amerykańskie pozycję.
    Dość mało tolerancyjne i nieco prostackie jest stwierdzenie, że jeśli nie jest dla mnie nr 2 to nie znam się itp.

    Reply
    1. Karol Śliwa Post author

      Czy po nickiem „Fenix” za każdym razem kryje się ta sama osoba? Jeśli tak, to przede wszystkim dziękuję za czytanie i komentowanie. Ale… czy zwróciłeś uwagę, że gdy komentujesz, to niemal wyłącznie, żeby: a) wytknąć jakiś błąd, albo b) twardo się z czymś nie zgodzić. Nie mam z tym problemu, ale takie mam spostrzeżenie. Napisz czasem coś neutralnego, nie wspominając o czymś ciepłym 🙂
      Super, że znasz kontekst historyczny, masz wiedzę i wieloletnie doświadczenie w śledzeniu ligi. Masz Magica na drugim miejscu? Nie, ta kandydatura się nie broni. Na pewno nie tak wysoko.
      Pozdrawiam

      Reply
  4. Anonim

    Z całym szacunkiem dla Twojej wiedzy i dorobku Karolu ale twierdzenie, że jeśli ktoś uważa inaczej niż to co twierdzisz, to jest taki lub inny jest delikatnie mówiąc słabe. Równie słabe jak robienie swego czasu audycji, w której udział biorą wyłącznie Polacy ale wszyscy mówią po angieskiemu bo tak jest bardziej światowo, chociąz to osobny temat akurat… smh…
    To Twoje zdanie a każdy ma prawo do swojego.
    Skąd ludzie mogą wiedzieć np, że LBJ pękłby psychicznie w latach ’90? Ano stąd, że być może oglądali tamtą grę na żywo i nie znają jej wcale z highlajtsów jak piszesz? I znają jednocześnie LeFlopa i jego tendencję do gwiazdorzenia.
    No ale ok. Być może Rodman by nie wypriwadził go z rónowagi a Scottie był zbyt słąbym obrońcą aby skutecznie uprzykrzać życie LBJa…
    Tego nie dowiemy się nigdy ale pozwólmy ludziom aby się tym jarali i jak małe dzieciaki kłócili kto z kim i dlaczego.
    Peace bro!

    Reply
  5. Fenix

    Oczywiście, że Magic się broni a Pan panie Karolu nie mając go na pozycji nr 2 nie zna się na koszykówce.

    Reply
  6. Fenix

    Taki mały niewybredny żarcik.
    Bez wątpienia LBJ jest najlepszym długowiecznym koszykarzem. Jest też obecnie strasznym przykładem dla dzieciaków i głównie już nabijaczem pustych statystyk w słabej drużynie.
    Jest koszykarskim Christiana Ronaldo i brak odważnego, który powie, że król jest nagi.

    Reply
  7. SoBall

    Karol, zostawiłem sobie ten artykuł do przeczytania na kilka dni po pobiciu rekordu przez LBJ. Chłopaku, kolejny raz udowadniasz, że przytaczasz najlepsze argumenty, wyciągasz najbardziej trafne wnioski z braci dziennikarskiej. A czytam z wielu źródeł… Podeślij trochę swoich tekstów do NBA, ESPN, The Athletic, etc. Niech się uczą… Lub niech publikują Twoje treści.

    Reply

Skomentuj Ned Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.