Artykuł: „Czarna magia z Waszyngtonu”

Sezon 2009/2010 miał być przełomowy dla organizacji Washingoton Wizards. Po latach niepowodzeń w play-offs, po frustracjach związanych ze zdrowiem Gilberta Arenasa miał nadejść moment zwrotny. W atmosferze wokół stołecznego klubu dało się odczuć konkretną wizję tworzenia czegoś wielkiego, czegoś co  urzeczywistniać będzie sny o wielkości zarówno zawodników jak i kibiców. Wielu zwracało uwagę na klub z Dystryktu Kolumbii jako miejsce rodzenia się przynajmniej czwartej siły Konferencji Wschodniej. Niektórzy szli nawet dalej głośno mówiąc o mistrzowskim tytule za przykład podając naprędce skonstruowany skład Boston Celtics, który zaledwie po jednym sezonie wspólnej gry sięgnął po puchar Larry O’Briena w czerwcu 2008 roku.  Co do jednego nie było wątpliwości –  w ciągu najbliższych miesięcy będziemy świadkami czegoś nowego, niesamowicie ciekawego w odniesieniu do Wizards.

Latem 2009 roku zatrudniono doświadczonego trenera Flipa Saundersa. Wysoki piąty numer draftu oddano do Minnesoty Timberwolves w zamian za dynamicznego obrońcę Randy Foye’a oraz świetnego strzelca z dystansu, byłego reprezentanta Stanów Zjednoczonych Mike’a Millera.  Za stosunkowo niewielkie pieniądze ściągnięto Argentyńczyka Fabricio Oberto jako gwaranta twardej podkoszowej obrony i skrajnie drużynowej gry w ataku. Do zdrowia wrócił Brendan Haywood, który stracił większość poprzedniego sezonu lecząc złamaną rękę. Po wielu tygodniach spędzonych w Chicago u mistrza od wyszkolenia atletycznego Tima Grovera Gilbert Arenas oznajmił – "jestem wreszcie zdrowy i głodny gry." Po poważnej kontuzji  lewego kolana, po trzech operacjach i straconych dwóch sezonach wielu powątpiewało czy Gil będzie jeszcze kiedykolwiek w stanie być tym typem gracza jakim był przed kontuzją, być tym kogo widział w nim zarząd klubu z Waszyngtonu w chwili podpisywania gigantycznego kontraktu na zawrotną sumę aż $111 mln.  

Wreszcie zdrowy, usprawniony skład Wizards przystąpił do sezonu z hasłem "tu i teraz". Nie mieli zamiaru grzebać w przeszłości i zastanawiać się nad tym "co by było gdyby?"  Chcieli cieszyć się wspólną grą, co nie było im dane przez ponad dwa lata, wygrywać i w końcu wykorzystać drzemiący w tym składzie niewątpliwy potencjał mając świadomość, że stworzono im ku temu idealne warunki. Zanany z wesołego usposobienia Arenas sprawiał wrażenie odmienionego, maksymalnie skupionego na jednym celu. Przestał udzielać wywiadów, skończył z prowadzeniem bloga, w niczym nie przypominał ligowego błazna, którego żarty i szalone pomysły doczekały się własnej nazwy – Gilbertologia.
Pierwszy mecz sezonu regularnego był prawdziwym testem i swego rodzaju miernikiem prawdziwej wartości klubu. Wyjazdowy mecz z Dallas Mavericks, którzy także wzmocnili się w przerwie międzysezonowej. Wizards wygrali to spotkanie 102:91 wysyłając jednocześnie wiadomość do reszty ligi -"jesteśmy naprawdę!" Ojcem sukcesu był nie kto inny jak Gilbert Arenas, zdobywca 29 punktów i 9 asyst.

Największe gwiazdy NBA z szacunkiem i uznaniem komentowały skład Wizards i samego Arenasa. Byli zgodni, że mecze przeciwko niemu i jego drużynie nie będą należeć do łatwych bo Gilbert gra z przysłowiową "małpą na plecach", ma sporo do udowodnienia i wiele ust do zamknięcia.

"Małpa na plecach" okazała się być jednak za ciężka dla Arenasa, za ciężka dla Wizards. Z następnych dziesięciu meczów zdołali wygrać zaledwie dwa. Mimo, że poszczególni gracze statystycznie wypadali dobrze to gołym okiem widać było, że ciągle szukają swojej tożsamości i do końca nie wiedzą jak mają wspólnie grać.  Arenas pudłował ważne acz łatwe rzuty. Podawał gdy lepiej byłoby rzucić, rzucał gdy wypadałoby podać.  W wywiadach zapewniał jednak, że nie czuje presji, i że w końcu odzyska swój "instynkt mordercy".

"Nie czuję presji jeśli chodzi o grę w koszykówkę bo przecież jestem koszykarzem. Czuję ją natomiast kiedy przy okazji mówi się o moim kontrakcie i przez taki pryzmat ocenia się moją grę." – mówił. "Od dwóch lat nie byłem w sytuacji kiedy moje rzuty decydują o lasach meczu. Takich rzutów nie da się powtórzyć w warunkach treningowych, wszystkiego muszę uczyć się na nowo. Ludzie nie mogą tego zrozumieć. To tak jakby wymagać od ciężarowca, żeby po dwóch latach przerwy w treningach podniósł od razu najcięższą sztangę. " – tłumaczył.

Najgorsze miało jednak dopiero nadejść, coś przy czym niecelne rzuty to nic więcej niż tylko niecelne rzuty. Pod koniec grudnia z obozu Wizards do prasy wyciekła informacja, że Gil trzyma w szatni broń palną. O ile wiadomość ta nie wzbudziła większych emocji o tyle jej szczegóły już tak. Okazało się bowiem, że Arenas wdał się w kłótnię z klubowym kolegą  Javarisem Crittentonem. Poszło o długi karciane a gorąca wymiana zdań skończyła się na celowaniu do siebie bronią. Wyrok ze strony Davida Sterna, bardzo dbającego o nienaganny wizerunek NBA w stosunku do jednej z jej gwiazd mógł być tylko jeden – zawieszenie do końca sezonu.

Nagle marzenia o wielkości prysnęły jak mydlana bańka. Kolejny raz potwierdziła się teza, że marzeniom trzeba pomagać, że słowa nie poparte czynem to tylko puste niewiele znaczące słowa.  Talent, atletyczność, nieprzeciętne umiejętności strzeleckie stawiają Gilberta w ścisłej czołówce gwiazd ligi. Jego psychika i charakter to już inna bajka. Na pytanie czy jest w stanie  się zmienić zarząd klubu z Waszyngtonu będzie musiał odpowiedzieć sobie sam w ciągu najbliższych miesięcy. Póki co wybrano inną drogę. 13 lutego w wymianie z Dallas Mavericks klub opuścił Caron Butler a cztery dni później pożegnano się z ostatnim z "Wielkiej Trójki" Wizards Antawnem Jamisonem, który zasilił szeregi "wroga numer jeden" ostatnich lat Cleveland Cavaliers.
 
Każdy zespół w określonym składzie ma swoje "pięć minut" na realizację celów. Jeśli nie uda im się osiągnąć ich w odpowiednim czasie szansa może być stracona bezpowrotnie. Kiedy decydującym czynnikiem jest ten czysto sportowy można po pewnym czasie sięgnąć wstecz pamięcią i stwierdzić, że w tym konkretnym zestawieniu nic więcej zrobić się nie dało. Gorzej jeśli o końcowej porażce decydują aspekty pozasportowe, będące późnej pretekstem do niekończących się przypuszczeń. Tegoroczne wydanie Washingotn Wizards jest na to żywym przykładem. Nigdy nie dowiemy się jak mogli funkcjonować w idealnym dla nich świecie sprzyjających okoliczności. Czy przy odrobinie szczęścia  byłoby ich stać na ostateczny sukces?

Przypadek ten jeszcze bardziej niż inne uwypukla cały wachlarz przeciwności losu, z którymi muszą radzić sobie zawodowe drużyny we współczesnym sporcie a w NBA w szczególności. To z kolei zmusza do jeszcze większego szacunku dla ekip, które potrafiły wspiąć się na szczyt i tam pozostać. Wyczerpujący sezon, wymagający rywale, walka z samym sobą i własnymi słabościami a na dodatek pokusy "wielkiego świata" będące niemal jednym z atrybutów zawodowego sportowca. Porażka na parkiecie może zmotywować do jeszcze większej pracy nad sobą. Porażka w aspekcie pozasportowym może skutecznie zamknąć drzwi do sportowych hal. Chwała więc tym, którzy wygrywają i przez lata utrzymują się w elicie. Swoje najważniejsze mecze wygrywają tam gdzie nie dostrzega ich kamera, tam gdzie statystyki nie mają znaczenia…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.