9 czerwca, 2017 roku, czyli niemal dokładnie rok temu, napisałem coś takiego: „W alternatywnej rzeczywistości Kyle Korver trafia z lewego rogu rzut, który wcześniej w karierze trafiał miliony razy. W innej wersji tejże rzeczywistości LeBron nie podaje a sam punktuje, ewentualnie w następnym posiadaniu, broni skutecznie przed sztyletem Duranta zza łuku. Mielibyśmy 1:2 i potencjalnie wielkie emocje przed piątkową nocą, w której momentum mogłoby przenieść się do Ohio przed powrotem do Oakland na piąty mecz. W tej alternatywnej rzeczywistości są też Spurs, mistrzowie z 2013 roku, z niecelnym rzutem Ray’a Allena z prawego narożnika i moim tekstem o tym, że są mistrzami. Są tam też Utah Jazz mistrzowie NBA 1998 roku, razem z niecelnym rzutem Michaela Jordana nad Bryonem Russellem. Obok nich masz Sacramento Kings, mistrzów NBA z 2002 roku, w pakiecie z niecelnym rzutem Roberta Horry’ego. Patrz, tam idzie Twoja była. Jesteście cały czas razem. Razem z tymi wszystkim słowami, które padły a paść nie powinny były, oraz tymi, które nie padły, a mogły. A szkoda. Kręcą się tam wszystkie te should’ve would’ve could’ve, które co raz przelatują Ci przez głowę.”
W tym roku, w alternatywnej rzeczywistości, mamy 2:1 dla Cleveland i z wypiekami na twarzach, z czymś dobrym w lodówce, czekamy na piątkową noc na starcie czwarte, które mogło być nowym rozdaniem w tej serii. Spójrz, nie byliśmy od tego aż tak daleko. Hill trafia drugi rzut wolny a Cavs, przez niecałe pięć sekund, bronią jednopunktowego prowadzenia. W alternatywie, do tej alternatywy, J.R. Smith nie dostaje zaćmienia i a) trafia swój rzut, b) bierze szybko czas lub c) podaje do LeBrona. Mecz trzeci był przez Cavs do wygrania.
Spotkanie rozpoczęło się tak, jak sądziłem, że się rozpocznie. Cavs wyszli agresywnie. Zaczęło się od 14:4. Byli głodni i skupieni…ale tylko w ataku. Szybko zbudowali dziesięciopunktowe prowadzenie, ale dwa kosze, które stracili, mogły niepokoić fanów tej drużyny. Oba po bardzo prostych błędach w komunikacji w obronie. Ale chyba taki scenariusz, w starciach z Warriors, braliby zawsze w ciemno. Po trójce trafili Love i Smith. LeBron spokojny, asystujący, jakby chciał od samego początku zaprosić do gry swoich kolegów. Było 22:14 a LeBron nadal trzymał się w cieniu. Miał 4 punkty, ale za to Love i Smith mieli już po 7. Każdy ze starterów Cavs miał już punkty.
Warriors, jak to Warriors, przetrwali pierwszą falę uderzeniową, po czym sami przystąpili do natarcia. Kwarta skończyła się minimalnym prowadzeniem Cavs (29:28). Raczej żadna ze stron nie mogła być z niej zadowolona. Może poza kibicami. Bo tam było kilka fajnych wymian. LeBron miał tylko sześć punktów, co można było czytać na dwa sposoby. Dobrze, bo w końcu i on włączy się do zdobywania punktów w dalszej części meczu, wiec na wagę złota mogło być to, że partnerzy już dojechali. Źle, bo pasywność w grze LeBrona, to nie jest obrazek, który chcesz oglądać, jako kibic jego talentu i drużyn, w których gra. Pisałem dwa lata temu, też przy okazji meczu nr 3: „Teraz musi znaleźć balans między zaufaniem, atakowaniem obręczy i oddawaniem rzutów z wyskoku. Zbilansowany James, to najlepszy James. James „pass first”, to zły James albo raczej dobry tylko w odpowiednich okolicznościach – na spacer z Hawks czy na deser z Raptors. James taran, to też zły James. Te penetracje wiele go kosztują, Warriors dobrze je bronią. James, inteligent z jajami, to jest to, czego potrzebuje jego drużna, czego potrzebuje on sam dla swojego legacy, o którym pisałem wczoraj.”
W tych play-offach, w tych Finałach, robił to znakomicie, rzekłbym po profesorsku. W tym meczu mi tego zabrakło. James zaliczył 33 punkty, 10 zbiórek, 11 asyst, 2 przechwyty i 2 bloki. Było to jego dziesiąte triple-double w Finałach. Tak, to prawda. Ale 13/28 z gry, to nie jest coś, co chcesz oglądać. Jak dodasz do tego kilka złych selekcji rzutowych, lub nawet bardzo złych jak na lebronowskie standardy, to wychodzi mi, że ten mecz mógł, czy nawet powinien był wyglądać zgoła inaczej.
58:52 do przerwy dla Cavs to mogłoby coś, co coach Lou brałby w ciemno przed meczem. W jego trakcie czuło się, że po wypracowaniu 13 punktów przewagi, momentum Cavs zaczyna delikatnie odjeżdżać do Oakland. Fakt, że po 24 minutach gry Steph i Klay byli łącznie 3/15 z gry i mieli wspólnie tylko siedem punktów, można było interpretować na dwa sposobny. Z jednej strony zatrzymanie, bez względu w jaki sposób się to odbyło, tak znakomitych strzelców, bierzesz i nie pytasz o szczegóły. Z drugiej strony, wiadomo było, albo raczej można było się spodziewać, że druga połowa w ich wykonaniu, lub przynajmniej jednego z nich, już tak zimna nie będzie.
A jednak była!
Curry i Thompson skończyli mecz z dorobkiem 11 i 10 punktów. Łącznie spudłowali 20 ze swoich 27 rzutów, w tym aż 12 z 15 prób zza łuku. Gdyby pokazać komuś tę statystykę i dodać do tego, że odkurzony z ławki Rodney Hood wyprodukował dla Cavs 15 punktów (7/11) i 6 zbiórek, że Kevin Love dostarczył trzecie z rzędu 20/10 (tym razem 20 punktów, 13 zbiorek, 3 asysty i 1 przechwyt), to można by pokusić się o tezę, że LeBron i koledzy dali sobie wszystkie możliwe szanse na wygranie tego meczu. I tak było.
Tylko, że Warriors to od dwóch lata ekipa, która z poziomu elitarnej, weszła na poziom drużyny nie do zatrzymania. Tak to wygląda. Możesz pokonać ich kilkanaście razy w sezonie, w meczach, które w ogólnym rozrachunku nie mają znaczenia. Możesz urwać im jakieś mecze w serii play-off, ale żeby pokonać ich cztery raz na siedem prób, musisz…no właśnie, co? Ja nie wiem. Tak samo, jak od dwóch lat nie wie tego 29 drużyn NBA.
Stev Kerr nazywa go luksusem, bo do składu z trzema zawodnikami formatu All-Star i reprezentacji Stanów Zjednoczonych, do składu, który w sezonie regularnym wygrał rekordowe 73 mecze, dołączył gracz, być może nawet jeszcze nie w swoim prime, gracz którego talent i możliwości powszechnie ocenia się na top2 ligi. Tylko tyle i aż tyle. Tu nie chodzi o zaawansowane X i Y. Tu chodzi o bogactwo talentu, które aż wylewa się z klubowego autobus Warriors.
43 punkty (rekord kariery w postseason) przy znakomitej skuteczności z gry (15/23). Do tego 13 zbiorek, 7 asyst i przechwyt. Cavs robili, co mogli, a i tak, gdzieś tam na końcu był K.D. ze swoimi sztyletami, ze swoimi rzutami, które na zimno cięły serca i marzenia fanów Cavs. Dość symboliczna i wymowna była jego trójka na niecałe 50 sekund przed końcem meczu, kiedy ze 103:100 dla Warriors, zrobiło się 106:100. Sztylet! Zimny, przeszywający, niszczący. To była niemal identyczna trójka, z niemal tego samego miejsca, tylko trochę dalej, jak ta sprzed roku, też z meczu trzeciego. Durant był 3/3 tego wieczoru z rzutów z dziewiątego (lub dalej) metra. Do tego starcia, po przejściu do Warriors, był tylko 2/17 w tego typu rzutach. Ale to tylko ciekawostka, bo liczbami wieczoru i tej serii są trójka i zero.
Cavs 102, Warriors 110
W rywalizacji 0:3
Mecz nr 4 w piątek, w Cleveland.