Giannis Antetokounmpo, Khris Middleton, Jrue Holiday. Gdyby zapytać przeciętnego fana NBA o najlepszych i najważniejszych zawodników mistrzowskiego składu Milwaukee Bucks z roku 2021, to właśnie nazwiska tej trójki zapewne padłyby w pierwszej kolejności. I byłaby to jak najbardziej prawidłowa odpowiedź. Ale przecież rotacje mistrzowskich ekip liczą znacznie więcej osób i wykraczają poza startowe piątki. O niektórych zawodnikach mówi się mniej, o innych w ogóle. Zmieńmy to. Pomówmy o nich. P.J. Tucker, pozyskany przez Bucks w trakcie sezonu 2020-21, będzie bohaterem pierwszego tekstu z cyklu „Mistrzowie drugiego planu.” Będę w nim przybliżał sylwetki i historie zawodników z mistrzowskich ekip, którzy zazwyczaj nie pojawiają się na pierwszych stronach gazet.
Droga P.J. Tuckera do mistrzowskiego tytułu z Milwaukee Bucks wiodła dosłownie przez Izrael, Ukrainę, Grecję, Włochy, Portoryko oraz Niemcy, a częściowo, także i przez Rosję. Wybrany przez Toronto Raptors w II rundzie, z 35 numerem draftu 2006 roku, Tucker zagrał dla klubu z Kanady łącznie tylko 83 minuty w 17 meczach. W marcu 2007 roku, w trakcie rozgrywek, został zwolniony. Latem wziął udział w lidze letniej, w barwach Cleveland Cavaliers, ale miejsca w ich rotacji na sezon sobie nie wywalczył.
Pewnie wtedy nawet nie przypuszczał, że drzwi z napisem NBA będą dla niego zamknięte przez pięć długich lat. Na jesieni był już w Izraelu, w klubie Hapoel Holon. Parę miesięcy później zdobył z nimi mistrzostwo ligi, a przy okazji zgarnął statuetki MVP sezonu, a także MVP finałów. Latem 2008 roku biegał już po parkietach Summer League w ekipie Memphis Grizzlies. Bogatszy o doświadczenia i sukcesy z ligi izraelskiej, liczył na angaż w NBA. Niestety i tym razem się nie udało. Ponownie musiał więc spakować swój koszykarski sprzęt i ruszyć w świat.
Rozgrywki 2008-09 spędził na Ukrainie, w klubie BC Donieck. Został królem strzelców tamtejszej ligi oraz uczestnikiem Meczu Gwiazd. Już wtedy Tucker mocno interesował się modą. Gdy tylko jego drużyna odwiedzała Kijów, P.J. zawsze starał się zahaczyć w wolnej chwili o sklepy Gucci i Louis Vuitton oraz inne miejsca z modą męską. Wtedy jeszcze nie kupował. Nie było go stać. Oglądał nowe kolekcje, sprawdzał, dopytywał, nieśmiało wchodził do świata mody, by lata później stać się jedną z ikon stylu w NBA. W Doniecku został na kolejny sezon, ale po ledwie dziewięciu meczach klub zbankrutował.
Tucker dokończył rozgrywki w dobrze sobie znanym Izraelu, ale tym razem w klubie Bnei Eshet Tours Hasharon.
Latem 2010 roku znów walczył o kontrakt w NBA na parkietach ligi letniej. Próbował zasilić szeregi Charlotte Bobcats. Ale także i tym razem ani Bobcats, ani żaden inny klub z NBA nie widział go w swoich planach na zbliżający się sezon.
Tucker znów wsiadł w samolot, który tym razem zabrał go do Grecji. Na rozgrywki 2010-11 związał się drużyną Aris Saloniki. Rozstał się z nimi w marcu 2011 roku, by dwa miesiące później podpisać kontrakt z włoskim klubem Fabi Shoes Montegranaro, gdzie zagrał trzy mecze.
Nauczony przykrym dla niego doświadczeniem lat wcześniejszych, w wakacje 2011 roku nie dołączył do żadnej z drużyn NBA podczas ligi letniej. Wolał wybrać „wróbla w garści”, czyli pewne pieniądze z ligi portorykańskiej. Zagrał tam 17 spotkań w barwach drużyny Quebradillas Pirates, a następnie, na sezon 2011-12 przeniósł się do niemieckiej Bundesligi, do drużyny Brose Baskets Bamberg.
Był to znakomity sezon w wykonaniu jego samego, jak i klubu. Prowadzona przez Tuckera drużyna z Bambergu, sięgnęła po tytuł mistrzowski, a sam P.J. został MVP finałów. W trakcie rozgrywek wystąpił w Meczu Gwiazd oraz został uznany najlepszym graczem spoza Niemiec występującym w Bundeslidze.
Z tak bogatym CV, w wieku 27 lat, w końcu NBA otworzyła dla niego swoje podwoje. Po lidze letniej w drużynie Phoenix Suns, klub z Arizony dał Tuckerowi dwuletni kontrakt.
Marzenia się spełniły, choć jeszcze parę tygodni wcześniej, Tucker był już jedną nogą w Spartaku Sankt Petersburg. Było dobrze, ale jeszcze nie idealnie. Umowa z Suns była wprawdzie dwuletnia, ale drugi rok był opcją klubu. Po całkiem niezłym pierwszym sezonie (79 meczów, 45 w podstawowym składzie), Tucker został poproszony przez zarząd klubu, by wziął udział w lidze letniej.
Wielu na jego miejscu pewnie odebrałoby to jako policzek, jako swego rodzaju oznakę braku szacunku. W ligach letnich bowiem biorą zwykle udział debiutanci, drugoroczniacy oraz młodzi zawodnicy bez nazwiska, którzy chcą zaznaczyć swoją obecność i dostać pracę w NBA. Tucker miał już 28 lat, a w paszporcie pieczątki z wielu krajów, w których grał i kolekcjonował trofea oraz doświadczenie.
P.J. nie uniósł się jednak honorem, zagrał w lidze letniej. Zrobił to w swoim stylu – twarda obrona, mocne zasłony, nurkowanie po bezpańskie piłki, walka na deskach. Suns doszli do finału tamtej edycji Summer League. Przegrali w nim z Golden State Warriors prowadzonymi przez, mającego za sobą debiutancki sezon w NBA, Draymonda Greena.
P.J. z czasem dorobił się opinii boiskowego twardziela, ale nie brutala, klasowego defensora, który również potrafi zdobyć punkty zza łuku. Po pięciu niezłych latach w Phoenix, w trakcie rozgrywek 2016-17, Tucker przeniósł się do Toronto, czyli tam, gdzie zaczęła się jego zawodowa kariera.
Latem 2017 roku znów był w drodze. I znów los pokierował go do źródeł. Tucker związał się kontraktem z Houston Rockets. A to przecież tam, w Teksasie, ponad dekadę wcześniej uczył się koszykówki na Uniwersytecie Teksańskim, w słynnej drużynie Texas Longhorns. Po ponad trzech sezonach w Rockets, w trakcie rozrywek 2020-21, Tuckera ściągnęli do siebie Milwaukee Bucks. Jak się później okazało, został ostatnim elementem mistrzowskiej układanki.
Statystyki Tuckera z 23 meczów play-offowych w Bucks może i nie imponują (4.3 punktu, 4.8 zbiórki, 1.1 asysty, 1 przechwyt), ale każdy kto oglądał marsz Milwaukee po mistrzowski tytuł, ten wie, że jego tytaniczna praca po bronionej stronie parkietu, była esencją defensywy ekipy Mike’a Budenholzera, jego energia współtworzyła tożsamość tej drużyny. Na boisku twardziel, poza nim dusza człowiek, „spoiwo” każdej rotacji, co podkreślają wszyscy, którzy mieli okazję kiedyś dzielić z nim szatnię.
Po zdobyciu mistrzowskiego tytułu z Bucks, latem 2021 roku, podczas wolnej agentury, Tucker poczuł się źle potraktowany przez zarząd klubu z Milwaukee. Ten zamiast zaproponować mu nowy kontrakt, tak po prostu, zalecił mu znalezienie sobie oferty na wolnym rynku, którą Bucks ewentualnie mieli wyrównać. Urażony weteran nakazał swojemu agentowi szukać nowego klubu poza Wisconsin i w żadnym wypadku nie wracać z ofertą do biura Bucks.
Nowy dom i nowy klub znaleźli w Miami. Heat i Tucker związali się dwuletnią umową wartą $15 mln.
Bucks obawiali się iść w ślady mistrzowskich drużyn z przeszłości, które po sukcesie w finałach często przepłacały później swoich weteranów. Obawiali się też czy leciwe nogi Tuckera dadzą radę trudom kolejnych sezonów. Sezonów, nie sezonu, bo po mistrzowskiej kampanii, P.J. i jego agent liczyli nie tylko na „tłustą”, ale także i kilkuletnią umowę.
Nogi Tuckera dały radę, a Bucks, w obliczu kontuzji Khrisa Middletona byli ewidentnie o jednego klasowego skrzydłowego od wyeliminowania Celtics w drugiej rundzie play-offów. Bostończycy starli się w finałach wschodu z Miami Heat z Tuckerem w składzie. Po siedmiomeczowej bitwie wygrali Bostończycy, ale Heat byli naprawdę blisko, a P.J. zaliczył kolejne solidne play-offy.
Latem tego roku Tucker znów spakował walizki i znów zmienił adres. Tym razem los pokierował go do Filadelfii, gdzie połączył siły z dobrymi znajomymi z Houston – Jamesem Hardenem i Darylem Morey’em.
Jego przygoda z 76ers dopiero się zaczęła, ale bez względu na to jak się zakończy, 37-letni P.J. Tucker jest dziś spełnionym człowiekiem, spełnionym koszykarzem, choć nadal głodnym wygrywania. Pewnie nie uwierzyłby, gdyby ktoś, lata temu, na bezdrożach Ukrainy, w nie za bardzo luksusowym autobusie, w drodze na jeden z wyjazdowych meczów, powiedział mu, że wróci do NBA, że zdobędzie mistrzowski tytuł i zarobi w sumie ponad $87 mln (wliczając w to $30 mln płatne w trzy lata od 76ers) a przy tym stanie się ikoną stylu, nie tylko w kręgach NBA, a także guru, swego rodzaju wyrocznią, jeśli chodzi chodzi o buty.
P.J. jak sam twierdzi, nie wie ile ma w domu butów, ale wie, że przestał liczyć po przekroczeniu… pięciu tysięcy par! Faktem natomiast jest to, że w czasach gry w Houston jego kolekcja tak się rozrosła, że… kupił osobny dom (ponad 370 m²!), w którym trzyma tylko buty. Na mecz kończący finały przeciwko Phoenix Suns, P.J. przybył w butach wartych…. ćwierć miliona dolarów! Był to model Jordanów „jedynek” wysadzany diamentami.
* Tekst napisałem oryginalnie dla portalu Unibet.