Jeśli Celtowie chcieli w jakiś sposób dać do zrozumienia swoim kibicom jak i rywalom z Florydy, że porażka na własnym parkiecie w meczu otwarcia serii to nic innego jak tylko wypadek przy pracy to nie mogli wymarzyć sobie lepszego scenariusza na zrobienie tego w meczu nr 2.
Celtowie prowadzili od pierwszej do ostatniej minuty meczu. Od pierwszego gwizdka sędziego widać było maksymalne skupienie w obozie mistrzów. Wiedzieli doskonale, że ewentualna porażka i perspektywa wyjazdu do Orlando bez ani jednego zwycięstwa może być zabójcza dla ich marzeń o obronieniu mistrzowskiego tytułu. Dlatego nie czekali długo by wysłać rywalom jednoznaczny sygnał – "dzisiejszy mecz należeć będzie do nas".
Trener Doc Rivers nakreślił przed meczem, wydawać by się mogło prosty plan – większość piłek ma przechodzić przez Rajona Rondo, ten ma agresywnie i dynamicznie penetrować, wymuszać faule na podkoszowych Magic a przy okazji szukać podaniem partnerów. W założeniu nic trudnego – w rzeczywistości również (przynajmniej w tym meczu) – ale jeśli dysponuje się takimi zawodnikami, wiele schematów taktycznych może sprawiać wrażenie prostych.
Rondo był tego dnia dosłownie wszędzie kolejny raz popisując się swoimi nieprzeciętnymi możliwościami motoryczne w połączeniu z koszykarskim talentem w ciele 22 latka. Zaliczył swoje trzecie w tegorocznych play-offs triple-double wyrażone liczbami: 15 punktów, 11 zbiórek i aż 18 asyst (tylko o 1 mniej niż cały zespół Magic!). 2 punkty dające mu "potrójną zdobycz dwucyfrową" zdobył pod koniec III kwarty popisując się niesamowitym dunkiem.
Drugim bohaterem meczu, który w 100% wykorzystał otwierające się możliwości do rzutu jakie daje Rondo był super strzelec z ławki Celtów Eddie House. Jeden z najszybciej składających się do rzutu zawodników w NBA zdobył 31 punktów (pobił tym samym swój strzelecki rekord w play-offs i wyrównał rekord kariery) przy imponującej skuteczności (11/14 z gry w tym 4/4 za 3 punkty), trafiając kilka szalonych rzutów po których kibice łapali się za głowy z niedowierzaniem.
Nie bez znaczenia był też występ Kendricka Perkinsa. Jego 16 punktów, 9 zbiórek i 2 bloki to coś czego Celtowie potrzebują jak powietrza pod nieobecność Kevina Garnetta. Perk co warto podkreślić jako jeden z nielicznych w lidze z powodzeniem potrafi kryć Dwighta Howarda.
A jeśli mowa o "D-12" to za sprawą twardej obrony Bostonu (z Perkinsem na czele) miał trudne życie tego wieczoru. Zdobył tylko 12 punktów (5/13 za 2 i tylko 2/8 z osobistych), tyle samo zbiórek i ani jednego bloku.
Ray Allen tradycyjnie już po słabym meczu otwarcia serii w play-off potrafi odbudować się w następnym. Może nie był to jeszcze jego firmowy "sweet touch" ale 22 punkty, 6 i 4 asysty to nie jest nic.
Paul "Prawda" Pierce przez cały mecz walczył z faulami. Walczył… i przegrał. Kiedy tylko trener wprowadzał go do gry ten pechowo łapał kolejne przewinienie nie dając Riversowi wyboru. W sumie zagrał kwadrans, zapisując na koncie 3 punkty i 4 faule.
Drugi mecz z rzędu z dobrej strony pokazał się "Francuski Jordan" czyli Michael Pietrus. Dobrze bronił, rzucił 17 punktów (najwięcej obok Rasharda Lewisa) i jako jeden z niewielu po stronie Magic zostawił po sobie dobre wrażenie w tym meczu.
"Polish Hammer" nie spudłował w serii z Celtics jeszcze ani jednego rzutu. Tyle tylko, że oddał ich zaledwie 3 będąc na parkiecie w obu meczach łącznie niewiele ponad 10 minut. Fanom talentu Marcina pozostaje wierzyć, że trener Stan Van Gundy w końcu postawi na Polaka.
Trzeci mecz rywalizacji już w piątkową noc na Florydzie.
Rondooooooooooooo!!