O sytuacji w Portland słów kilka

Gdyby sezon regularny skończył się teraz, Portland Trail Blazers nie załapaliby się nawet do turnieju play-in. W skali całej ligi jest w tej chwili tylko sześć ekip z gorszym bilansem. Damian Lillard trafia z najniższą skutecznością w karierze i (od paru lat) zmaga się z chronicznymi bólami mięśni brzucha. C.J. McCollum ma zapadnięte prawe płuco i został wyłączony z gry na czas nieokreślony. Posadę głównego menadżera klubu stracił niedawno Neil Olshey, a Chauncey Billups, zatrudniony latem na stanowisko głównego trenera, póki co, wygląda co najwyżej średnio. Witajcie w Portland Trail Blazers sezonu 2021-22. Co sprawiło, że organizacja, która w 2019 biła się w Finale Konferencji, dotarła do takiego miejsca?

Blazers nie opuścili play-offów od 2014 roku. Z tych ośmiu kolejnych wypraw do postseason, dwie zakończyły się na drugiej rundzie, jedna na Finale Zachodu. I najprawdopodobniej tutaj popełniono pierwszy błąd, albo raczej, żeby nie używać zbyt ciężkich słów, sukces nieco zniekształcił rzeczywistą wartość sportową tej drużyny. Blazers byli dobrzy, momentami nawet bardzo dobrzy, ale nigdy rewelacyjni. Zawsze play-offowi, ale nigdy w gronie poważnych kandydatów do tytułu. To ich trochę uśpiło, bo dało złudne poczucie siły. Z drugiej jednak strony, nie można im się dziwić i też, z perspektywy czasu, nie powinno się oceniać tego jako błąd.

Deszczowe, nieco prowincjonalne Portland, nie jest destynacją największych wolnych agentów w NBA. Więc jeśli masz w swojej drużynie obwód złożony z graczy o potencjale All-NBA oraz All-Star, to robisz wszystko, żeby wycisnąć z tej cytryny tyle, ile się da. Jeszcze 2-3 lata temu dość popularną tezą było to, że Blazers są o kilka mniejszych, lub jeden większy ruch, od obudowania Lillarda i McColluma na tyle dobrymi i kompetentnymi partnerami, żeby włączyć się do walki o mistrzostwo. Sam byłem zwolennikiem takiej teorii. Dziś, patrząc przez pryzmat historii, ale także, a może przede wszystkim, tego ile obaj zarabiają i w jakich miejscach swoich karier są, możemy z przekonaniem, graniczącym z pewnością, stwierdzić, że z nimi, jako pierwszą i drugą opcją w rotacji, tytułu zdobyć się nie da. Już nie.

Gdy wtedy w 2019 roku, Blazers pokonywali w drugiej rundzie Denver Nuggets Jokica i Murraya, a w Finałach Zachodu bili się z aktualnymi mistrzami NBA Warriors, mieli przekonanie, że są blisko. Jeden ruch tu czy tam, jedna kontuzja po stronie któregoś z rywali. To poczucie nabrało na sile kilka tygodni później, gdy Toronto Raptors zostali mistrzami NBA. Wtedy w głowach wielu menadżerów drużyn NBA zaświeciła się myśl „my też możemy być o jeden krok, o jedną wymianę od tytułu.” Tamten Finał Konferencji był dla Blazers pierwszą od roku 2000 tak daleką wyprawą w play-offach. Po niej, klub z Oregonu czekał aż 14 lat na przebicie się przez pierwszą rundę. Nie ma więc co się dziwić, że ta organizacja podeszła do kadrowych ruchów tak, jak podeszła. Ale nawet dziś, patrząc na to retrospektywnie, będąc bogatymi w wiedzę, co działo się później, żaden z ich ruchów nie wygląda tragicznie, a wtedy, w czasie rzeczywistym, praktycznie każdy dało się racjonalnie uzasadnić.

Pojawienie się Chaunceya Billupsa minionego lata było jasnym sygnałem, że Blazers wierzą w swój skład, że ich zdaniem, potrzebują tylko usprawnień w defensywie. Po dziewięciu latach z pracą pożegnał się Terry Stotts. Trudno powiedzieć, jak będzie wyglądać to w dalszej perspektywie, ale teraz nowy trener i jego metody nie skutkują. Billups CV ma bogate jako zawodnik. Jest mistrzem i MVP Finałów 2004 roku, pięciokrotnym All-Starem, dwukrotnie w składach All-NBA. Ale trenerskiego fachu uczył się tylko przez rok, w tamtym sezonie pod skrzydłami Tyronna Lue w Clippers. Jak wielu przed nim, jako trener debiutant, płaci cenę za brak doświadczenia na tym stanowisku. Bycie głównym trenerem w NBA, bardziej niż iksy i igreki, to umiejętność zarządzania (bogatymi) ludźmi, budowania z nimi dobrych relacji, od czasu do czasu umiejętnego łaskotania ego. Na tym polu Billups popełnia błąd za błędem. Nie jesteśmy jeszcze nawet na półmetku rozgrywek, a nowy trener Blazers zdążył już trzy razy wyzwać w mediach swoich graczy. Wielki mistrz mentalnej gry Phil Jackson robił tak ze swoimi Bulls i Lakers. Robił tak też Gregg Popovich ze Spurs. Ale zdarzało im się to sporadycznie, jedynie w momentach zwrotnych dla danego sezonu. Billups uciekał się do tej metody już trzy razy. Ten trzeci raz był najmocniejszy. Mr Big Shot stwierdził, że jego graczom brakuje dumy. Z szatni Blazers dochodzą głosy, że zawodnikom nie podoba się takie traktowanie oraz to, jak nowy trener widzi ich ofensywę. Odczucia odczuciami, Blazers mieli być lepsi w obronie, a nie są (są na 27 miejscu, jeśli chodzi o tracone punkty na 100 posiadań). Za to ich elitarny w ostatnich latach atak, w tym sezonie jest tylko przeciętny (11 miejsce).

„Na górze” też się dzieje. Na początku grudnia pracę stracił Neil Olshey, który pełnił funkcję menadżera Blazers od 2012 roku. Stracił ją za „pogwałcenie zasad postępowania”. Cokolwiek by to nie znaczyło, tak właśnie brzmiało oficjalne oświadczenie klubu. W tej sprawie toczy się postępowanie i zapewne w przyszłości będą spływać do nas szczegóły tej sprawy. W tej chwili wiemy jedynie, że chodzi o „nieprzyjazne środowisko pracy”, które Olshey miał wytwarzać wobec swoich podwładnych. Jego obowiązki przejął Joe Cronin, który otrzymał tytuł menadżera tymczasowego, do czasu znalezienia osoby docelowej na to stanowisko. Cronin jest związany z klubem z Oregonu od 2006 roku

Co robić?
Cokolwiek! Z dużym wykrzyknikiem. Status quo byłoby tutaj najgorszą decyzją klubu z Oregonu. Zatrzymanie obecnego składu nie ma absolutnie żadnego sportowego sensu. Biznesowego zresztą też nie, bo Blazers mają w tym sezonie dziewiąty co do wielkości wydatków budżet w NBA (dwa lata temu mieli drugi). No chyba, że ich celem w samym sobie, w drugiej części karier Lillarda i McColluma, byłby jedynie awans do ósemki, a następnie odpadanie w pierwszej, może drugiej rundzie. A pewnie tak nie jest.

Rozwiązania są tu trzy. W każdym z nich pada nazwisko Damiana Lillarda. Po pierwsze, Blazers mogą zechcieć zaciągnąć ręczny hamulec, wyprzedać wszystko, co się da i zacząć proces przebudowy. Lillard ma 31 lat, McCollum jest o rok młodszy. Zdrowsi i bardziej wytrzymali już nie będą. Lepsi chyba też już nie. Jeśli handlować nimi, lub którymś z nich, to teraz. Do tego schodzące umowy Covingtona i Nurkica. Na całą czwórkę (i nie tylko) w różnych scenariuszach, znajdą się kupcy.

Po drugie, wykonać ruch, lub serię ruchów, które znacząco wzmocniłyby Blazers, a nie tylko przypudrowały doraźne potrzeby. Ruchy z wyłączeniem Lillarda rzecz jasna. Ruchy, które dałyby mu rzeczywistą pomoc na obu końcach parkietu, ale z podkreśleniem defensywy. Bo przecież po tej stronie parkietu, Blazers są rokrocznie wśród najgorszych drużyn w całej lidze.

Po trzecie, najbardziej drastyczne, poszukać dealu z udziałem samego Lillarda. Co oczywiście musiałoby się odbyć we współpracy z nim. Po tylu latach walki i lojalności, ciężko wyobrazić sobie, żeby Dame nie był włączony w proces pilotowania jego ewentualnego przejścia do nowego klub.

Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać.
Joe Cronin jest GMem tymczasowym. Nie należy spodziewać się, że ma w pełni zielone światło na odważne decyzje. Z takiej pozycji ciężko jest wchodzić w zaawansowane rozmowy z innymi klubami. I działa to w obie strony. Odpowiednicy Cronina z innych drużyn mogą nie do końca wiedzieć z kim rozmawiać, na co liczyć, a w rezultacie, żeby nie tracić cennego czasu, mogą chcieć szukać wymian gdzie indziej. No chyba, że Lillard i/lub McCollum (i inni) wyraźnie zasygnalizują, że chcą zmienić otoczenie.

Choć warto tutaj przypomnieć, że Chad Buchanan, tymczasowy GM Blazers bezpośrednio przed Oshley’em (po Richu Cho) odpowiadał za wymianę, na mocy której wysłał Geralda Wallace’a do Nets, a w zamian otrzymał wybór w drafcie, który został zamieniony na…Damiana Lillarda.

Wszystko to są detale w porównaniu z problemem największym – jaki ruch wykonać, żeby było dobrze.

Damian Lillard głośno deklaruje, że chce w Portland zostać. A skoro tak, to najprawdopodobniej pożegnać się będzie trzeba z McCollumem. 30-latek przez ładnych kilka sezonów był obiektem pożądania innych klubów. Aż do momentu podpisania gigantycznego kontraktu. CJ zarobi w tym sezonie $30.8 mln, a potem jeszcze blisko $70 mln dwóch kolejnych latach. To dużo. To stawki dla „drugich skrzypiec” w drużynach z mistrzowskimi aspiracjami. Może i CJ, w jakimś ze scenariuszy, byłby w stanie kimś takim być, ale z biznesowego punktu widzenia, sięganie po niego, automatycznie wypruwa daną ekipę z wartości. Nadal nie jest to niemożliwe, ale też nie jest łatwe i zapewne potrzeba by było trzeciej (lub więcej) drużyny do podzielenia się dobrami.

No i na koniec najważniejsze – jak wysoko sami Blazers cenią Damiana Lillarda, kontra to, jaką wartość widzi w nim reszta NBA, gdyby ewentualnie usiąść do stołu i pogadać o wymianie z jego udziałem. Historia uczy, że w momencie, gdy wielka gwiazda opuszcza swój klub, rzadko zdarza się, żeby na to miejsce przyszedł talent o podobnym poziomie. Tutaj, już na starcie, Blazers nie zaczynają ewentualnych negocjacji z równego poziomu. Mogą chcieć celować w pakiety, jakie dostali Pelicans za Anthony’ego Davisa, albo za Jrue Holidaya, czyli kombinację wyborów w draftach oraz możliwości zamiany miejsc w innych/kolejnych naborach, a także młode talenty. Ale ich negocjacyjna pozycja, w tej chwili, nie jest tak wysoka, jak choćby rok temu.

Po pierwsze Lillard nie gra dobrze. Trafia tylko 38.4% z gry oraz 30.5% zza łuku. To najniższe wartości w jego karierze. Zdobywa 22 punkty na mecz. Mniej rzucał tylko w pierwszych trzech sezonach w NBA. Na linię rzutów wolnych dostaje się tylko pięć razy. Miał tylko dwa sezony poniżej tej liczby. To, w połączeniu z jego problemami z mięśniami brzucha, które towarzyszą mu cyklicznie od paru sezonów, które mocno spowolniły go podczas Igrzysk Olimpijskich w Tokio, nie stawia Blazers w pozycja, jaką zdawać by się mogło, że mają. To wcale nie musi być trend świadczący o byciu za fizyczną górką, ale może być i nie da się temu zaprzeczyć. I każdy w transferowych rozmowach zwróci na to uwagę. Niewysocy rozgrywający, po przekroczeniu pewnego wieku, mają dobrze udokumentowaną historię brzydkiego starzenia się. Chris Paul jest tutaj nielicznym wyjątkiem. Dodatkowo, Dame nie jest tani. W tym roku zarobi $39.3 mln, za rok $42.4 mln, potem $45.6 mln. W rozgrywkach 2024-25 ma opcję wartą $48.7 mln. Jest to pierwszy rok obowiązywania czteroletniej, maksymalnej umowy podpisanej po play-offach 2019 roku. Mało tego. Przyszłego lata Lillard będzie uprawniony do podpisania dwuletniego przedłużenia tegoż kontraktu o wartość ok $107 mln. Jak łatwo policzyć, Dame w wieku 35 i 36 lat będzie zarabiał po ponad $50 mln! Jeśli znalazł się rynek na zdewastowanego zdrowotnie Johna Walla oraz (już trzy razy) na Russella Westbrooka, to znajdzie się też na Dame’a. Oczywiście, jeśli sam będzie tego chciał.

Napisałem wyżej, że w każdym ze scenariuszy na przyszłość Blazers pada nazwisko Damiana Lillarda. Jakby się temu przyjrzeć dokładnie, to na końcu każdego z tych równań nieodparcie pojawia się nazwisko Bena Simmonsa. Czyż nie? 25-latek pod kontraktem do 2025 roku. Idealny kamień węgielny drużyny w przebudowie. Ale też znakomity partner dla tego z liderów, który zostałby w Portland po wymianie za drugiego. Ale to już temat na osobne rozważanie.


* Tekst napisałem oryginalnie dla portalu Unibet.

2 comments on “O sytuacji w Portland słów kilka

  1. Bazyl

    Trudno jest być kibicem Portland. Niestety sypatyzuję z tą drużyną od czasów Szybowca i zwykle oczekiwania są wyższe niż wyniki. Największa szansa i najlepsze Portland poza finałami z Chicago była we wspomnianym przeklętym 2000. Byłem wtedy na studiach. Ja byłem za Portland, najlepszy kumpel za Lakers. Całą serię wbijaliśmy sobie szpileczki. Jego widoczny chyba z kilometra uśmiech na przystanku pod akademikiem po game 7… I ta akcja Kobe-Shaq, którą przez lata musiałem oglądać tysiące razy we wszelkich przerywnikach…
    2019 był chyba jedyny ostatnio rok z lepszym wynikiem niż możliwościami. To było to rzadkie okienko dla dobrego ale nie wybitnego sportowca, że może wygrać. Jedyne i już się raczej nie powtórzy. To równie dobrze mogło być okienko Portland a nie Toronto. Tym bardziej, że w samym finale konferencji grali lepiej niż wskazuje wynik 4-0. Po prostu w każdym meczu serii w pewnym momencie Goldeni odpalali te swoje wrotki.
    Czytam Twoje wpisy od lat i mam wrażenie, że zawsze lekko sympatyzowałeś z Portland bo zawsze prognozowałeś trochę lepsze wynik na sezon niż nakazywałby to rozsądek.
    Teraz to niestety raczej przebudowa lub trwanie w przeciętności czekając na kolejny przełomowy draft*
    Pozdrawiam
    *byle nie Oden bis

    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.