Siedem lat od “What can I say? Mamba out!”

Wczoraj, a właściwie, to dziś nad ranem, minęło dokładnie siedem lat od pożegnalnego meczu Kobe Bryanta z NBA. Nie spałem tamtej nocy. Mimo że nie spodziewałem, że wydarzą się w tym meczu monumentalne rzeczy, to sam fakt, że po tylu latach, po tylu wielkich sezonach, nie zobaczę już Bryanta w NBA, sprawiał, że czekałem, myślałem i nie mogłem spać. Parę godzin po tym spotkaniu, które jednak okazało się monumentalne, napisałem coś takiego:

Mówienie o poszczególnych match-upach, selekcji rzutowej, przechodzeniu nad lub pod zasłoną, skutecznościach w kontekście TEGO meczu, byłoby tak niestosowne, jak pierdzenie czy bekanie na pierwszym wspólnym obiedzie z rodzicami Twojej dziewczyny. Wybacz mój język.
Kobe zszedł z parkietu, w koszulce Lakers, jako gracz NBA i już nigdy (?) w tej roli go nie zobaczymy.
Byliśmy świadkami historii, która tworzyła się na naszych oczach. Dziś możesz mlaskać, że przesłabi to byli Lakers, że Jazz już wiedzieli, że nie mają szans na play-offy, że to, że tamto. Za parę lat sięgniesz pamięcią i będziesz jednak dumny z tych wspomnień. „A widziałeś, jak Kobe w swoim pożegnalnym meczu, rzucił 60 punktów? Ja widziałem. A Ty spałeś!”
Jeśli nie mieliście zaszczytu oglądać na żywo grającego Jordana, to tam jest Wasz Jordan. O tam. Kobe był Jordanem tego pokolenia.
Istniało mocno uzasadnione ryzyko, że będzie to mecz-benefis Bryanta.
Spudłowane rzuty.
Piosenka.
Straty.
Kieliszek wódki.
Trash-talk z celebrytami.
Wiersz.
Kurtyna.

I tak to wyglądało po pierwszej połowie. 15 punktów przewagi Jazz bez niczego specjalnego w ich wykonaniu. Wyglądało na to, że Kobe chce przeforsować swój, jak zakładałem, plan zdobycia przyzwoitej liczby punktów, bez względu na środki. Wiadomo – ostatni mecz w karierze.

Nie spałem tej nocy. Mam już swoje lata, a nadal przeżywam to tak samo, jak w dziewięć trzy. Myślę, analizuję. Nosi mnie. Co noc rozpakowuję prezenty.

Spodziewałem się czegoś pod 20-25 punktów na wstydliwej skuteczności (k…, mieliśmy nie używać tego słowa na „s”) no i rzecz jasna porażki Lakers.

Wstałem od komputera, pogrzebałem w lodówce, pogrzebałem w komórce. Znów wróciłem do lodówki. Położyć się? Iść pod prysznic? Spróbować odzyskać życie? Wtem…popłynął strumień świadomości. Joyce i Beckett byliby dumni.
Stop…
W tekście o Kobe Bryancie, właśnie pojawili się Joyce i Beckett. Tego się nie spodziewaliśmy. Ja też nie.
Nie, nie zażywam narkotyków, ani twardych, ani miękkich, ani żadnych innych. Stronię od procentów. Jeśli już musisz wiedzieć. Ale dziękuję za troskę.

Ta myśl. On rzucił 60 punktów. Sześćdziesiąt. Sześć dych.
Czy to nie jest coś, jak tamte 81 minus zerwany Achilles, minus zniszczony bark, minus zajechane kolana, minus operacje, minus cały ten dodatkowy kilometraż? Ja myślę, że tak. To był jeden z tych występów.

23 punkty w czwartej kwarcie z 35 Lakers. Ale nawet w niej, do pewnego momentu, wydawało się, że Kobe chce po prostu wykręcić jakiś konkretny numer. Miał 37, chciał iść po 40. Miał 40, chciał iść po 50. Zwycięstwo wyglądało jak dalszy plan. Bardzo dalszy. Na palcach, prawdopodobnie jednej dłoni, można by policzyć posiadania Lakers, w których Kobe nie dotykał piłki. Jazz mieli bufor przewagi 8-11 punktów. To i tylko to mogło być historią tego meczu.
Ale byliśmy przecież w Hollywood. To nie miało prawa tak się skończyć.

Były niespełna cztery minuty przed końcem tego, wtedy jeszcze, benefisu. Kobe spudłował kolejny forsowany rzut. Trevor Booker zadunkował, potem Gordon Hayward trafił jeden rzut wolny. Zrobiło się  94:84 dla Jazz na 3:19 min. do końca. Niecałą minutę później 96:86. Pasowało wpuścić w przerwie Vince’a Cartera, żeby pokazał „it’s over, it’s over.”

A tymczasem – dwa razy z linii, layup, rzut z pięciu metrów i potężna trójka. Wszystko to Kobe, rzecz jasna. Jazz nic. Zrobiło się 96:95 dla Utah. Potem znów pudło gości. I to już w tamtym momencie nie mogło się skończyć inaczej. Na 31 sekund przed końcem Kobe dał Lakersom prowadzenie, którego już nie oddali. Rzutem w swoim mambowskim stylu, rzutem o którym ja i Ty wiedzieliśmy, że będzie dobry, na długo przed tym, jak został oddany, nawet na długo przed tym jak Kobe dostał piłkę. To było coś pięknego. Wzruszyłem się. Jack Nicholson nie zagrałby tego lepiej przed kamerą, za którą jest Milos Forman. Jay-Z, Kendrick Lamar i Snoop nie zarapowaliby tego lepiej, David Beckham nie wkręciłby tego lepiej pod poprzeczkę , Vanessa Bryant nie umieściłaby tego lepiej na Instagramie, Gary Vitti nie obandażowałby tego lepiej.
Shaq poprosił go parę tygodni temu o 50 punktów w tę ostatnią noc. A ten sk..iel poszedł po 60.

„What can I say? Mamba out!” Cięcie…

Highlighty z meczu:

1 comment on “Siedem lat od “What can I say? Mamba out!”

  1. Pioter

    Nic dodać, nic ująć. Też oglądałem na żywo i podobnie to pamiętam. Przez dobre 3/4 meczu zanosiło się na to, że antyfani KB będą mieli używanie. Ale końcówka czwartej kwarty zmazała wszystko. Chociaż był to już mecz o nic, to na pewno się go zapamięta. Tym bardziej w kontekście tego, co wydarzyło się kilka lat później.

    #mambaout

    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.