Zapraszam na długo wyczekiwaną, wysoce pożądaną porcję robaczywek prosto z NBA.
– Zbliża się Weekend Gwiazd, więc zacznijmy od tematyki związanej z tym wydarzeniem. Pierwsza robaczywka wędruje do… graczy NBA. Słuchaj tego. Jak wiecie, głosy na kandydatów do pierwszych piątek na All-Star rozkładają się w proporcjach – 50% kibice oraz po 25% media i sami zawodnicy NBA. Zanim przejdę dalej, powiedz mi, a raczej zastanów się chwilę, ilu zazwyczaj masz graczy w „orbicie zainteresowania”, jeśli chodzi o układanie składów na All-Star? Łącznie 24 graczy plus wszyscy „pominięci”. Będzie ich drugie tyle? Pewnie nie, ale niech będzie. Zaokrąglijmy to nawet do 50. Wiesz, na ile nazwisk zagłosowali w tym roku poszczególni zawodnicy NBA? Na 330! Słowinie – na trzystu trzydziestu graczy! Rozumiesz coś z tego? Ja, w swoim zaokrągleniu do 50 zaczynam od 24, czyli od pełnych składów, a przecież pytanie tyczy się starterów. Gdybyśmy liczyli tylko ich, to dysproporcja byłaby jeszcze większa. Zawodnicy mogą sobie „śmieszkować” i głosować na samych siebie, albo swoich kumpli z drużyny, ale na koniec dnia, te głosy mają przecież znaczenie. Pomijając kontekst historyczny, oraz szersze spojrzenie na całokształt karier, wybór do ASG ma przecież znaczenie wymierne finansowo. To czy dany zawodnik zostanie wybrany do All-Star czy nie, może mieć później wpływ na to, na jakiej wysokości kontrakt może liczyć.
Gracze często zarzucają mediom, że te nie rozumieją zawodowej koszykówki, że „blog boys” siedzą tylko w liczbach, a prawdziwej piłki nigdy nie mieli w dłoniach i nie czują żywego basketu. Może i tak, ale tutaj, jeden z drugim dostaje namacalną moc sprawczą i…postanawia z tej mocy nie skorzystać. Albo inaczej, korzystać ze szkodą dla własnego środowiska.
Wszystko zaczęło się siedem lat temu, gdy blisko 800 tys. ludzi chciało wysłać Zazę Pachulię do Meczu Gwiazd. Liga szybko zmieniała zasady, bo było naprawdę blisko kompromitacji. Zabrano fanom połowę głosów i rozdzielono je po równo między dziennikarzy i graczy. Nie twierdzę, że jest to moment, w którym trzeba graczom odebrać jakiś procent głosów z ich puli, ale twierdzę, że władze ligi powinny odbyć poważną rozmowę ze związkiem graczy, dla ich własnego dobra. A jeśli to nie pomoże, to tak, odebrać im prawo głosu i oddać fanom i mediom, albo samym mediom.
Żeby pokazać skalę kuriozalności tego głosowania, oto kilku zawodnikó i ich głosy: Chet Holmgren 4, Lonzo Ball 4, Grayson Allen 4, Ömer Yurtseven 3, Marcus Smart 3 Jae Crowder 2 a także… Collin Gillespie 1, Ibou Badji 1.
Przypominam, że były to głosy świadomie oddane na zawodników, którzy mają wystąpić w pierwszych piątkach tegorocznego Meczu Gwiazd. Tylko Nikola Jokic (58,7%), Giannis Antetokounmpo (58,7%) i LeBron LeBron (51,5%) dostali ponad połowę głosów od swoich kolegów lub rywali z boisk. Nieźle, co?
– Zostajemy w klimatach Meczu Gwiazd. Robaczywka dla ligi za to, że z uporem maniaka sztywno trzyma się podziału na konferencje oraz pozycje. Nie ma absolutnie żadnego argumentu za tym, żeby nadal to robić. Tegoroczny All-Star Game będzie już szóstym w zmienionym formacie, w którym nie gra się tradycyjnego starcia Wschód-Zachód, tylko ekipa jednego kapitana, kontra ekipa drugiego. Więc skoro drużyny z założenia będą wymieszane, to po co trzymać się konferencji? Po drugie, a być może ważniejsze – jesteśmy w erze zatartych pozycji na boisku. Dlaczego NBA forsuje nadal wybieranie trzech graczy frontu i dwóch obwodowych do wyjściowych piątek, a potem po siedmiu rezerwowych w formacie – trzech z frontu, dwóch z obwodu, dwóch jako „dzika karta”. Skasujmy te sztuczne podziały. Wybierzmy najlepszych 24 koszykarzy NBA i zagrajmy prawdziwy Mecz Gwiazd naszych czasów. Panie Silver, niech pan to w końcu zrobi!
– Robaczywka dla sędziów, że nie odgwizdali ewidentnego faulu na LeBronie w końcówce meczu Celtics-Lakers. Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla tego no calla.
– Wydział sędziów wydał po tym meczu oświadczenie, w którym przyznaje się do błędu i przeprasza. Za to też daję robaczywkę i już tłumaczę dlaczego. Nie chciałbym, żeby doszło do precedensu, w którym sędziowie sypią głowy popiołem w oświadczeniach, gdy tylko wielka gwiazda nie dostanie jakiegoś gwizdka. „Suche” przyznanie się do błędu by wystarczyło (przecież od lat mamy raport z ostatnich dwóch minut meczu). Oświadczenie było moim zdaniem zbędne.
– Przy tej okazji robaczywka dla procedur. Nie jest to dla mnie żaden szok, bo znam przepisy, ale sytuacja taka, jak ta z LeBronem, wyraźnie pokazuje, że należy jak najszybciej zmienić procedury. Na parkiety NBA i FIBA weszła już lata temu technologia wideo. Sędziowie mają możliwość korygowania decyzji, których nieuzbrojone oko nie było w stanie dostrzec. W gąszczu regulacji kiedy należy, a kiedy tylko można zobaczyć dane zagranie w zwolnionym tempie na ekranie, nadal istnieje niezagospodarowana szara strefa. Sędziowie nie mogli pójść do ekranów i naprawić swój błąd w niesławnej końcówce meczu Celtics-Lakers. Nie mogli sprawdzić, czy Tatum faktycznie faulował. Nie mogli tego zrobić, bo nikt niczego nie zagwizdał w tym zagraniu. Gdyby któryś z sędziów to zrobił, wtedy można by było sprawdzić słuszność tego gwizdka. Koszykówka musi czym prędzej zdjąć z siebie te kajdany. Świadomy brak gwizdka, to także jest decyzja, która została podjęta z pozycji parkietu. Mamy do dyspozycji dowody w postaci materiałów wideo, ale z jakiegoś powodu, sami siebie ograniczamy, kiedy i jak możemy z nich korzystać. To się musi zmienić.
– Robaczywka dla wszystkich oszołomów kwestionujących polskość Jeremiego Sochana. Przepraszam za mocne słowa. Ilekroć widzę w sekcji komentarzy, czy to u siebie, czy na innych platformach, rodaków mających ból dolnej części pleców z powodu tego, jak bardzo polski, a w tym wypadku, jak bardzo niepolski, jest Sochan, to z jednej strony mnie to śmieszy, ale z drugiej przewracają mi się flaki. Temu zjawisku można by, albo nawet trzeba by, poświęcić przynajmniej jedną książkę o charakterze socjologiczno-historyczno-narodowościowym. Doprawdy niesamowite zjawisko. Chłopak grał w polskiej kadrze, ba, jego matka jest Polką. Ale nie. Nie możne być dobrze. Bo on ma trochę więcej melaniny w skórze, niż ty, śmiesznie mówi – na przykład „fciuki”, anie kciuki, a kiedyś, to nawet powiedział, że czuje się „obywatelem świata”, co w oczach Polaka rodaka, jest dyskwalifikujące. Żal mi was. Mówię poważnie, żal mi pato patriotów, obrońców polskości.
– Jak już jesteśmy przy Jeremiaszku, to taka delikatna robaczywka (niech to będzie raczej temat do przemyślenia) dla tych, którzy są piewcami teorii, że rośnie nam drugi Dennis Rodman. Rozumiem kolorowe włosy i tatuaże, oraz koszulkę z numerem 10 w San Antonio Spurs, ale odejmując ten trzy niewątpliwe wspólne mianowniki, to w grze Sochana jest bardzo mało z Rodmana. Albo powiedzmy wprost – nie ma go tam wcale. To są dwaj różni zawodnicy, o dwóch różnych charakterystykach. Ja bym bardziej powiedział, że ze swoją kreatywnością i brakiem strachu w ataku, bliżej mu do Manu Ginobili’ego, czy Borisa Diawa, jeśli szukamy wśród graczy Spurs. W skali ogólnej dla mnie Jeremi Juliusz, to taki młody Jaylen Brown, Scottie Pippen, Kawhi Leonard. Byłbym bardzo rad, jakby jego kariera była jakąś wersją karier tych trzech. Za wysoko zawieszona poprzeczka? A co mam napisać, że „marzy mi się ćwierćfinał?”
– Kyrie Irving (piszę o tym przed wymianą z Mavs). Za cicho było, ku…a. Za spokojnie. Kyrie zażądał wymiany od Nets. Wszystko przez to, że ci nie chcieli dać mu czteroletniego przedłużenia kontraktu o wartości blisko $200 mln. Robaczywka dla niego za dwie rzeczy – po pierwsze, powinien zatrudnić sobie prawdziwego agenta, z renomowanej agencji. Zwróćcie uwagę, że gracze, przed zbliżającą się ich wolną agenturą, dość często zmieniają agenta na większego, lepszego, z większej agencji. Po co? Żeby swoje interesy powierzyć w ręce profesjonalistów w swoim fachu. Bo, wiecie, bezwarunkowego maksa, w tym momencie, wartych jest może pięciu graczy w lidze. Przychodzisz, podpisujesz, wychodzisz. Policzmy razem – Luka, Giannis, Jokic, Ja (w sensie, że Morant, nie ja Karol, niestety) plus może Tatum. A może nawet bez „może” Tatum. I tyle. Nie chodzi mi tu o maksa w kontekście samych pieniędzy, bo takich graczy jest więcej. Chodzi mi o bezwarunkowego maksa, czyli jak pisałem wcześniej – dany gracz wchodzi, podpisuje i wychodzi. Nawet taki Embiid, jak najbardziej warty swoich maksymalnych pieniędzy, ma w swoim kontrakcie pewne zapisy dotyczące jego zdrowia, które przed podpisaniem, trzeba było omówić, sprawdzić, dogadać. Do czego zmierzam?
A no do tego, że takie rzeczy się negocjuje, konsultuje, analizuje na poziomie prawnym, medycznym, sportowym, finansowym i każdym innym. Do tego nie powinno się wysyłać…macochy. Dosłownie. Interesy Irvinga reprezentuje jego macocha, pani Shetellia Riley. Przez parę lat Kyrie reprezentował samego siebie, a ostatnio, na kontraktowe rozmowy wysyła swoją macochę. Może się mylę, ale wydaje mi się, że oboje podchodzą do tego zbyt emocjonalnie, zbyt personalnie. Pani Riley, zacytowana delikatnie, w mediach z Brooklynu stwierdziła, że „piłka jest po stronie Nets”, po tym jak nie doczekała się przedłużenia, a nawet konkretnych rozmów w tej sprawie dla swojego klienta, prywatnie pasierba. Przepraszam, bardzo chciałem użyć tego słowa. Pasierb! A przecież pani macocha i jej pasierb już raz testowali rynek, gdy nie dostali tego, czego chcieli. Jak pamiętacie, przed rozpoczęciem sezonu, Kyrie dostał zgodę na znalezienie sobie klubu i zrobienie „sign and trade”. Nie trwało to długo. Kyrie wrócił do Nets z „podkulonym ogonem”, wszedł w opcję gracza i przystąpił do rozgrywek.
I tutaj, szczególnie tutaj i teraz, moim zdaniem, oboje popełniają wielki błąd. Kyrie gra bardzo dobry sezon, nie zapominajmy o tym. Jego negocjacyjna pozycja jest o niebo lepsza od tej, z jaką stawał do rozmów w październiku.
Gdybym był jego agentem, to kazałbym mu skupić się tylko na grze i latem usiąść do negocjacji z pozycji, na jakiej nie był od przeszło czterech lat. A teraz? A teraz, to szambo znów wybiło, znów wracamy do pozycji wyjścia – gość jest dobry, nawet bardzo dobry, ale już nie jest elitą ligą (o ile kiedykolwiek nią był). Ma 30 lat, trudności z utrzymaniem zdrowia, a przy sobie cały pozaboiskowy „bagaż”. Kto da mu maksa i weźmie go z całym jego pakietem? No kto? Ja nie widzę takiej ekipy. Mam bogatą wyobraźnie, ale jeśli chodzi o jego przyszłe kontrakty, to jedyne, co widzę, to jakieś 1+1, może pełne 2, może, naprawdę może, 2+1. Nic więcej. I raczej wszystko to z jakimiś obostrzeniami. Jeśli Embiid i Zion podpisali swoje maksy ze zdrowotnymi obostrzeniami, to Kyrie i jego macocha agentka nie powinni unosić się honorem, tylko na spokojnie, z dystansem wszystko to sobie przekalkulować.
EDIT: Kyrie ma 3-5 miesięcy, żeby przekonać Mavs, lub inny klub, że dawanie mu kontraktu długiego i wartościowego ma sens. Będziemy się temu bacznie przyglądać.
– W obecnej NBA jest 45 zawodników, którzy mają średnią punktową na poziomie 20+ punktów. Co jakiś czas słyszymy, że jakiś gracz zdobył ponad 40, czy nawet ponad 50 punktów. Zdawać by się mogło, że żyjemy w erze świetnej koszykówki. Ja twierdzę, że tak, ale jak się wsłuchasz w głos internetu, to usłyszysz, że źle się dzieje z tą naszą NBA. Jest nawet taka frakcja, która byłaby za przywróceniem jakiejś wersji hand checkingu i/lub na przykład zniesieniem błędu trzech sekund w defensywie. Daję robaczywkę tym ludziom. Wiesz, że tempo gry w tym sezonie jest na 19 miejscu w historii ligi? Czyli, że było osiemnaście innych sezonów, w których grało się szybciej. Nie spodziewałeś się, przyznaj. Jest bardzo dużo talentu, gracze są coraz lepsi. Pamiętacie All-Star Game z niejakim Chrisem Gatlingiem w składzie? Malone, Stockton, Olajuwon, Kemp, Payton, Garnett, Sprewell…Gatling? Gugliotta? Jak Ci to brzmi? Nigdy w NBA nie było tylu dobrych graczy, jak jest teraz. Gwiazdy lat 90 bez problemu byłyby gwiazdami dziś, ale zjazd poniżej, dajmy na to, top 25, nie ma porównania. Top 30-50 jest dużo lepszy dziś, niż top 30-50 wtedy. Nawet nie ma o czym dyskutować.
Dla mnie nie ma żadnego powodu do paniki. Odwiecznym problemem przy oglądaniu NBA (i nie tylko) jest to, że jesteśmy niewolnikami chwili, chcemy od razu mieć wszystko wyjaśnione, poukładane, usystematyzowane, co dany występ znaczy w kontekście historycznym. 60/20/10 Luki – jak to się ma do innych wielkich występów w historii? Jak ten sezon z tyloma graczami 20+ ma się tego co było wcześniej. Gorąco zachęcam sprawdzić sobie lata 60 i 70 – tam, to nie było obrony, padały „kosmiczne” wyniki, a nikt o tym nie mówi. To przeświadczenie, że obecna koszykówka NBA jest ślepą uliczką ewolucji tego sportu zabija radość z jej oglądania. Nic złego się nie dzieje. Jak Klay trafił rekordowe 14 trójek ponad 4 lata temu, zamiast się cieszyć, że byliśmy świadkami czegoś wielkiego, wszyscy mówili, że teraz to mało znaczy, że ten rekord za chwilę padnie, bo teraz wszyscy rzucają za trzy. Napisałem, że stawiam tezę, że nie pobije go nikt przez kolejnych pięć lat. Jeszcze parę miesięcy i będę miał rację.
To, co się teraz dzieje, to nie jest żadna nowość. Młody Jordan też złościł wcześniejsze pokolenia graczy i fanów. Mówili, że nic nie wygra samolubną grą, że psuje koszykówkę (skąd my to znamy?), że kiedyś, to tak by sobie nie pograł. Rzecz jedynie w tym, że w dobie internetu, ciężko jest przejść obok tego obojętnie. Trochę mi wstyd za kibiców w moim wieku, którzy obrzydzają najmłodszym radość z oglądania NBA, radość z poczucia, że jest się świadkiem czegoś wielkiego, gdy dzieje się coś wielkiego. „Gaszenie” każdego wielkiego występu Luki, Jokica, LeBrona, Lillarda, Giannisa czy któregoś innego z wielkich, stwierdzeniem, że to się nie liczy, bo nie ma obrony, że kiedyś, to by sobie tak nie pograli, jest takie słabe, bo po pierwsze nieprawdziwe, a po drugie – jak ostatnio sprawdzałem League Pass, to nigdzie nie widziałem zapisu o obowiązku oglądania meczów NBA.
Klasyką gatunku jest regularne oddawanie kału na współczesny basket, ale jednoczesne podkreślanie, że się go nie ogląda, bo oglądało się te magiczne lata 90. Przeczytaj to sobie, jeden z drugim, raz jeszcze – krytykujesz coś, czego nie śledzisz, a w głowie pielęgnujesz obrazy z dzieciństwa. Nie wiem, czy wiesz, ale ludzki umysł potrafi płatać figle. Idź włącz sobie finały konferencji Nets-Pistons, albo Knicks-Pacers i opowiedz mi w czym tamten basket był lepszy od tego.
– Dillon Brooks. Za to zagranie. Lubię jego zadzior, ale nie lubię, gdy odcina mu czasem prąd w głowie.
– Ben Simmons. Jestem jednym z nielicznych, którzy otaczają od miesięcy Simmonsa parasolem ochronnym. Na większość jego problemów nakładam filtr, przez który go obserwuję i oceniam. Jeśli czytasz moje teksty, to możesz potwierdzić. Ale przyszedł czas, kiedy mówię sprawdzam. Jego statystyki są słabe, to wiemy. Ale tych 7 punktów, 6 zbiórek, 6 asyst aż tak bardzo mnie nie interesuje. Interesuje mnie mój własny „test oka”, który Australijczyk niestety przegrywa. Nets potrzebują od niego więcej ofensywnej agresywności! On co jakiś czas musi atakować obręcz. Po prostu musi. Jeśli potrzebuje psychologa, to wyślijcie go do psychologa. Jeśli potrzebuje trenera od rzutów, to niech go dostanie. Tylko 44.6% z linii! Tylko 1.5 próby na mecz! To będzie problem w play-offach. Patrz, 19-letni Sochan zawstydza tu weterana. Polak natychmiast „zaadresował” swój rzutowy problem i bez zawahania przeszedł na rzucanie jedną ręką. Problem z Simmonsem jest taki, że prawdopodobnie jego ego mu na to nie pozwala. Czytając i słuchając go w ostatnich miesiącach, mam wrażenie, że we własnych oczach on nadal jest wielką gwiazdą. A nie jest. I to jest kłopot dla Nets.
* Tekst napisałem oryginalnie dla portalu Unibet.