Pytasz, jak było w Lublanie na pożegnalnym meczu Gorana Dragića? Nie pytasz?! I tak ci opowiem. 24 sierpnia w stolicy Słowenii odbyła się jedna z najlepszych koszykarskich imprez, na jakich miałem okazję być na żywo. Nie przesadzam i już mówię, dlaczego tak ją zapamiętam.
Po pierwsze, Goranowi udało się sprowadzić do Lublany największe gwiazdy obecnej koszykówki z Luką Dončiciem i Nikolą Jokiciem na czele. Udało mu się też zaprosić legendy, takie jak Dirk Nowitzki, Steve Nash, Luis Scola czy Dejan Bodiroga. Z graczy, którzy mieli się pojawić, ale ostatecznie, z różnych przyczyn, nie dali rady, byli „tylko” Jimmy Butler i Giannis Antetokounmpo. Słowo „tylko” celowo w cudzysłowie, bo Giannis, lekko licząc, to przecież top 4-6 obecnej NBA, więc sama jego obecność wywindowałaby poziom wyjątkowości tego wydarzenia, a Jimmy… a Jimmy to Jimmy. Dodałby kolorytu i charakteru tej imprezie, zarówno na parkiecie, jak i poza nim.
W czasach, w których nam, „zwykłym” ludziom, niejednokrotnie trudno jest się zebrać i niezobowiązująco popykać sobie w kosza, Dragić dopiął swego i w jednym miejscu, w tym samym czasie, zebrał grupę ludzi, których nazwiska już się zapisały albo niedługo zapiszą się złotymi literami na kartach historii koszykówki. Nie wiem, jak tego dokonał, jakich argumentów użył, ale były one na tyle skuteczne, żeby ci wszyscy wielcy, byli i obecni tego sportu, zgodzili się wykroić ze swojego cennego czasu jeden sierpniowy weekend dla niego. I to jest coś!
Moim zdaniem najważniejszym argumentem (bo jest ich co najmniej kilka), którego Goran mógł użyć, było po prostu to, że ludzie go lubią, że jest, mówiąc kolokwialnie, w porządku gościem.
Tak, wiem. Wiem doskonale, bo jak wiesz, sympatyzuję z Toronto Raptors. To najprawdopodobniej jedyne miejsce na koszykarskiej mapie świata albo tak ogólnie na mapie świata, gdzie Dragić nie byłby witany z otwartymi ramionami. Ale nie jest to ani czas, ani miejsce, żeby wracać do tego, czemu po transferze z Miami Dragić zagrał w Raptors tylko w pięciu meczach. Wróćmy więc do relacji z Lublany.
Nie licząc zatem „incydentu” z klubem Toronto Raptors, Dragić nie miał w swojej 15-letniej karierze w NBA ciemnych stron, plam na honorze, dramatów z szatni, jak i poza nią. Ludzie go albo lubią, albo bardzo lubią, a ci, którzy nie mieli okazji lepiej go poznać, zwyczajnie go szanują. Nie znam historii, w których Dragić byłby czyimś wrogiem.
Po drugie, nie mniej ważne, organizacja tego meczu to był światowy poziom! Jeśli mieć tu NBA za wzorcowy standard, do którego przyrównywalibyśmy inne koszykarskie imprezy sportowe, to ta Gorana Dragića to był poziom NBA+. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Każdy detal był dopracowany, omówiony i wyegzekwowany w czasie trwania imprezy. Od świateł, przez nagłośnienie, muzykę, dobór repertuaru, halftime show, atrakcje w czasie przerw na żądanie, interakcje z kibicami – wszystko! Na pytanie, czy jeśli chodzi o organizację, ktoś coś mógł zrobić tego wieczoru lepiej, to po długim zastanowieniu odpowiadam: nie. Nie mogło być lepiej. A ten plus, który daję do wyśrubowanego standardu NBA, to plus za lokalne, słoweńskie, słowiańskie, bałkańskie, swojskie, rodzinne klimaty, których w NBA nie ma. To nadało całej tej imprezie niesamowitego charakteru, który zapamiętam na długo. Napisałbym „na zawsze”, ale trochę boję się tego typu deklaracji.
Prezentacja zawodników to naprawdę był poziom NBA. A prezentacja samego Gorana… no cóż, sami państwo zobaczcie…
Mecz jak mecz, ten dostępny był przez League Pass, więc ci, którzy chcieli, zobaczyli go. Powiedziałbym, że było to coś na kształt tego, co w ostatnich latach oglądamy przy okazji Meczów Gwiazd w NBA. Zabrakło mi w nim obrony.
Bardziej niż cokolwiek innego, gwiazdy, byłe i obecne, chciały bez kontuzji miło spędzić czas, dać trochę radości sobie i kibicom, a przede wszystkim godnie pożegnać Gorana.
Świetnie było widzieć Chrisa Bosha biorącego udział w rozgrzewce. Miodem na moje serce było patrzeć, jak czerpie radość z rzucania piłki do kosza, jak czerpie radość z okazji do spocenia się, jak czerpie radość ze zwykłego poprzybijania piątek z kolegami. Tyle było w tym autentyczności. A trzeba dodać, że jego występ do samego końca stał pod znakiem zapytania. Przypomnę, że swój ostatni oficjalny mecz Bosh zagrał w lutym 2016 roku. Potem przez zatorowość płucną zmuszony był przedwcześnie zakończyć karierę, w wieku niecałych 32 lat.
Jednym z zawodników, którzy tego wieczoru nie powąchali parkietu, był Dirk Nowitzki. Ci, którzy mieli okazję widzieć na żywo w ostatnich latach Niemca chodzącego, wiedzą, że jego kolana nie nadają się już do jakiejkolwiek gry. Nie przesadzę, jak napiszę, że ból sprawia samo patrzenie, jak Dirk się porusza. Sam zresztą mówił nie raz, że powinien był zakończyć karierę w NBA rok czy dwa wcześniej. Mimo wszystko liczyłem, że choć symbolicznie wyjdzie na parkiet i przynajmniej raz da radę rzucić z któregoś narożnika. Na parkiet nie wszedł również Josh Richardson, który leczył obolały bark. Poza nimi mecz z pozycji ławki obejrzeli też Dejan Bodiroga, Miroslav Berić, Predrag Danilović oraz Erazem Lorbek.
Kto wygrał? Rzecz jasna ekipa Dragića, zwana „Team Gogi”. Goran i koledzy zdobyli 108 punktów. Gracze z Team Luka rzucili 86 punktów.
Najlepszym zawodnikiem był, a jakże, Goran Dragić, który zszedł z parkietu z dorobkiem 23 punktów, 11 zbiórek, 7 asyst i 9 przechwytów. 19 punktów zdobył Klemen Prepelić, a 10 dorzucił Nikola Vučević.
Wśród pokonanych 19 punktów zaliczył Boban Marjanović, a 15 punktów, 9 zbiórek, 5 asyst i 2 przechwyty dodał Nikola Jokić.
Nikola Jokic for threeeee pic.twitter.com/McfXWEKvSj
— Karol Sliwa (@Karol__Sliwa) August 24, 2024
Był to mecz radości i przyjaźni, w którym nie wynik, a dobra zabawa i żegnanie Gorana Dragića były rzeczami nadrzędnymi. Zawodnicy chcieli się poruszać, pośmiać i bez kontuzji ruszyć po końcowym gwizdku do klubu nocnego „Nebo”. W całym tym piknikowym nastroju, w którym gracze radośnie biegali i rzucali piłkę do kosza, moim oczom rzuciła się jedna rzecz – Jokić i Dončić, którzy nie lubią tego typu eventów, między jedną cieszynką a drugą, między jednym przerywnikiem a drugim, raz po raz posyłali swoim kolegom podania, po których usta otwierały się z wrażenia, a w oczach rozszerzały się źrenice. Jak? Wszyscy bawili się grą, oni też, albo raczej oni najbardziej, ale w tym wszystkim ich boiskowe geniusze co chwilę dawały o sobie znać. Jak oni to robią? Tu kieliszek rakii, lub raczej žganje, tam zdjęcie z fanem, a między tym wszystkim genialne, mierzone co do centymetra podania, w których nie było nawet grama żartu. To było niesamowite! Nawet nie wiem, do czego to porównać. To było coś jakby być w cyrku, śmiać się z występu klauna, który raz po raz, zupełnie na poważnie, strzelałby jakimś imponującym faktem z wiedzy albo zaskakiwał umiejętnościami wykraczającymi poza klaunowskie kompetencje. Jeśli chodzi o wspomniane wcześniej lokalne, słoweńskie, słowiańskie, bałkańskie, swojskie, rodzinne klimaty, których w NBA nie ma, to mecz ten przerywany był m.in. na:
– Starcie 1×1 Gorana z Zoranem, sędziowane przez ich ojca, w którym punkty skrupulatnie zliczała ich matka.
– Mały mecz piłki nożnej. Wiadomo, ukłon w stronę Steve’a Nasha.
– Mały mecz rodziny Dragićów kontra gwiazdy, z Jokićem, Dončiciem i Bogdanoviciem na czele.
Z rzeczy nieplanowanych, to podczas jednej z przerw na żądanie Luka pożyczył sobie wyrzutnię do koszulek i nie zawahał się jej użyć. Tam już tylko brakowało, żeby ktoś zagrał „Mam cudownych rodziców. Cudownych rodziców mam.” I wcale nie robię sobie żartów. Podkreślam – organizacyjnie był to poziom NBA, który został hojnie skropiony Słowenią i rodziną Dragić w wersji extra virgin. I dlatego, przynajmniej dla mnie, było to piękne! Profesjonalizm na światowym poziomie zgrabnie połączony z niepowtarzalnym regionalizmem Słowenii, Lublany, rodziny Dragić oraz licznie przybyłych gości. Takich kombinacji nie doświadcza się zbyt często. Zwykle dostaje się albo jedno, albo drugie, zazwyczaj w niezbalansowanych proporcjach.
Piękne było też przyjęcie mediów, które przyjechały do Słowenii, by zobaczyć i zrelacjonować to widowisko z bliska. W dniu meczu, w porze obiadowej, zostaliśmy zaproszeni na mały bankiet, podczas którego obejrzeliśmy ciekawą prezentację o Słowenii, jej urokach i atutach, zjedliśmy kilka dobrych potraw. Dowiedzieliśmy się też, że Goran Dragić zaangażuje się (wizerunkowo i biznesowo) w lokalny przemysł winiarski. Na odchodne otrzymaliśmy okolicznościową butelkę wina, która była jednocześnie upamiętnieniem jego pożegnalnego występu.
Po meczu udało mi się zadać Goranowi parę pytań.
W idealnym świecie pogadałbym jeszcze z Jokiciem, Dirkiem, Nashem i innymi, ale niestety wszyscy oni przeszli bez przystanku w strefie mieszanej i udali się bezpośrednio do autobusu, który następnie zabrał ich wszystkich do hotelu.
A Luka? Ten nawet nie przechodził przez strefę mieszaną. W drodze do niej, idąc przez parking w podziemiach hali, zwróciłem uwagę na pewnego Mercedesa, który wyglądał na drogi i nietuzinkowy. Na samochodach się nie znam i się nimi za bardzo nie interesuję, więc poprzestańmy na tym opisie – drogi, nietuzinkowy i czarny. „Pewnie Luki” – pomyślałem. I tak też było. Gdy kolejni zawodnicy opuszczali mixed zone, nagle jakieś dziecko krzyknęło „Luuukaaa”. Okazało się, że lider Mavs zrobił coś, czego nigdy nie robi na boisku – wykonał „backdoor cut” do swojego auta, całkowicie omijając przejście przez strefę mieszaną. Natychmiast podbiegła do niego grupka fanów. Po kilku chwilach Luka zniknął w swoim samochodzie, a następnie opuścił garaż.
No właśnie, fani. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to do organizacji pomeczowej dostępności zawodników dla mediów. I nie chodzi mi o to, że nikt nie zmusił Luki do odpowiadania na pytania, że nikt nie kazał Dirkowi zatrzymać się przy nas na chwilę. Chodzi o to, że z jakiegoś powodu do strefy mieszanej, której nawiasem mówiąc, lokalizację poznaliśmy dopiero po meczu, wpuszczono także grupkę fanów (albo raczej sami się wpuścili), którzy polowali na autografy i zdjęcia. To trochę przeszkadzało w normalnej pracy, w normalnej rozmowie z graczami. Ale to tylko detal, który w żaden sposób nie wpłynął na to, co działo się na parkiecie i wokół niego.
Po opuszczeniu hali Stožice Arena spotkałem się na chwilę z moim słoweńskim znajomym, który jest trenerem koszykówki, który przyjechał na ten mecz do Lublany z Celje. Powiedział mi, że gracze zapewne wyjdą na miasto i udadzą się do nocnego klubu Nebo, czyli po naszemu „Niebo”. Nie byłbym sobą, gdybym nie postanowił tego sprawdzić. Wziąłem miejską hulajnogę i ruszyłem pod wskazany adres. Miał rację. Klub Nebo swoją nazwę zawdzięcza zapewne faktowi, że mieści się na najwyższym piętrze pewnego budynku, a żeby tam się dostać, trzeba od razu wejść do windy. Niestety dla mnie, tego wieczoru Nebo zostało zarezerwowane wyłącznie dla zawodników i ludzi „z ich kręgu”.
Jedząc kupiony nieopodal kebab, przez kilkanaście minut bacznie obserwowałem, jak do Nieba podjeżdżają kolejne minibusy z przyciemnianymi szybami, z logiem Gorana Dragića na drzwiach. Przy barierkach ograniczających podejście w strefę wejścia do klubu zgromadziła się mała grupka fanów. Jeden miał nawet flamaster i zdjęcia wszystkich zawodników. Zjadłszy kebab, pokręciwszy się trochę wokół tego miejsca, podjąłem biznesową decyzję, że już nic tu po mnie, że muszę zabierać się do domu. Dekadę temu pewnie próbowałbym jeszcze coś tam „ugrać”, namówić któregoś z ochroniarzy, by ten wpuścił mnie do środka.
Znakomita była to impreza, która moim zdaniem idealnie oddała charakter Gorana – profesjonalnie zorganizowana, tak jak i on zawsze był profesjonalistą w każdym calu (owszem, z wyłączeniem incydentu z Toronto). Oddano podczas niej hołd Słowenii, tak jak Goran, niemal przez całą karierę, dostępny był dla kadry narodowej. Wzięli w niej udział przyjaciele bliżsi i dalsi, bo Goran, jak pisałem wyżej, był lubiany i szanowany w świecie zawodowej koszykówki. No i wreszcie, rodzina. Rodzice, brat, dzieci. Goran przez lata w wywiadach zawsze podkreślał, jak ważna dla niego jest rodzina. To wszystko zostało pokazane i mocno podkreślone podczas tego pięknego, sobotniego wieczoru w Lublanie. I jeszcze jedno – łzy! Łzy radości, wzruszenia, wdzięczności, łzy świadomości, że coś się kończy i coś się zaczyna. Płakał Goran, płakali inny, ja też płakałem. Był to dla mnie ogromny zaszczyt móc na własne oczy być świadkiem tego wszystkiego!
Żegnaj, Goran! Byłeś wielki!