Dziś 52, na zawsze #23

Próby pisania krótkich tekstów o Michaelu Jordanie niosą ze sobą prawie takie samo ryzyko porażki, jak próby śpiewania utworu Whitney Houston "I Will Always Love You" na konkursach piosenki. O Jordanie powstały liczne filmy, książki i naukowe prace więc siłą rzeczy nie sposób zamknąć i wyczerpać tematu w jednym tekście.

 
 

Dlaczego Michael Jordan jest najlepszym koszykarzem wszech czasów?

Posłuchaj…

Rozmawiając o najlepszych graczach w dziejach koszykówki zawsze musimy wziąć pod uwagę kontekst historyczny i realia panujące w lidze oraz w świecie w danym okresie. Można mieć uzasadnione obawy czy wielcy zawodnicy lat 40′, 50′ czy 60′ poprzedniego stulecia, poradziliby sobie w dzisiejszej, szybkiej, intensywnej i atletycznej grze.
Można zastanawiać się jak obecne gwiazdy NBA dostosowałyby swój repertuar zagrań w ataku w erze legalnego "hand-checkingu", braku błędu trzech sekund w obronie i kilku innych z pozoru niewielkich różnic w przepisach i ich interpretacjach. 

Przesuwając Jordana po osi czasu ligi, możemy być więcej niż pewni, że w każdej erze dominowałby przynajmniej na takim poziomie, z jakiego go znamy. Paradoksalnie, czasy w których przyszło mu grać były z wielu powodów najtrudniejsze dla zawodników o jego charakterystyce i z jego pozycji.

Umieszczając M.J’a w początkach ligi, przed oczami rysuje nam się wręcz karykaturalny obrazek wychudzonych, białych chłopaków w szmacianych trampkach i przyciasnych strojach. Wśród nich on – atleta XXI wieku, który nie zwykł był żartować w meczach. Średnia na poziomie 60-70 punktów to pułap, od którego musielibyśmy zacząć rozmowę.
Wilt Chamberlain pojawił się w NBA w 1959 roku. Przez jego dominację zmieniono wiele przepisów – m.in. zakazano ingerencji w lot piłki w ataku, nakazano oddawać rzuty osobiste ze stacjonarnej pozycji (początkowo Wilt wybijał się sprzed linii i większość swoich rzutów wolnych kończył przy samej obręczy) oraz zmieniono kilka innych rzeczy. Jordan z powodzeniem też korzystałby z tych możliwości i luk w przepisach. Po większości spotkań na Jordana czekałaby pod halą policja i prokuratura z zarzutami znęcania się nad rywalem.

Lata 70′ i wczesne 80′ to duży krok ligi w stronę biegania, siły i precyzji ale nadal jest to pułap, na który Jordan patrzy wysoko, wysoko z góry.

Przesuńmy Mike’a do współczesności.

"It ain’t funny. It’s f@#$% too easy."
– powiedział Jordan po pierwszym meczu sezonu 2014-15, w którym zbytnio nie pocąc meczowego trykotu zdobył 52 punkty z czego 28 z linii rzutów wolnych.
Żadna wielka dłoń już nie może sobie bezkarnie spocząć na biodrze penetrującego Jordana. Każdy taki kontakt oznacza faul obrońcy…a przecież ma ich on do wykorzystania tylko 6 w meczu.
W czasach Jordana przepisy nie faworyzowały w taki sposób, jak dziś, gracza z piłką. Zdelegalizowany hand-checking w takim rozumieniu, jakie znamy dziś, wszedł w życie z początkiem sezonu 2004-05. Trzy lata wcześniej do oficjalnych przepisów NBA dodano zapis o błędzie trzech sekund w obronie.
Dziś żaden Ewing, Olajuwon czy nawet toporny Ostertag nie może sobie bezkarnie czekać na lecącego Jordana.
A teraz połączmy jedno z drugim.
Obrońca nie może kontrolować ręką atakującego Jordana, pod koszem nie stoi wielkolud gotowy go skosić.
Wynik?
Come fly with me… i tak w każdym meczu, do znudzenia, ile starczy sił.
W sezonie 1986-87 Jordan oddawał średnio prawie 12 rzutów wolnych w każdym meczu.
W obecnych rozgrywkach James Harden staje na linii niewiele ponad 9 razy w meczu (jest liderem w tej klasyfikacji). Niektóre (by nie powiedzieć większość) z tych fauli, jakie gracz Houston otrzymuje, w czasach Jordana byłby zupełnie legalną obroną.
I odwrotnie.
Źli Chłopcy z Detroit byliby naprawdę źli, gdyby przyszło im kryć Michaela w ramach dzisiejszych przepisów. Wiele fauli wtedy odgwizdywanych jako zwykłe faule, dziś są faulami niesportowymi. Nie mówiąc już o kontaktach, które kiedyś były elementem poprawnej obrony a dziś są to przewinienia.
Jordan byłby sobą w każdej dekadzie istnienia ligi. Byłby za silny, za szybki, za skoczny, za dobry dla zawodników w pierwszych dziesięcioleciach istnienia NBA. W obecnych czasach byłoby mu jeszcze łatwiej zdobywać punkty a krycie go byłoby niczym wejście na K2 w szpilkach.
  
   

Dlaczego drugiego takiego już nie będzie?

Jordan idealnie wpasował się ze swoją karierą w moment
dziejowy. Ze swoim talentem czysto sportowym, nieziemskim atletyzmem,
charyzmą i legendarnym już charakterem zwycięzcy szukającym niemal na
każdym kroku nowych wyzwań.
Liga lat 70′ i 80′ trawiona była
różnego rodzaju kłopotami jej zawodników – z narkotykami, alkoholem, mało sportowym
życiem nocnym i wieloma innym rzeczami, które rysowały dość ponury i
mało profesjonalny obraz. Poziom organizacji daleki był od znanych dziś standardów. Wielcy sponsorzy woleli inwestować w baseball, futbol amerykański czy hokej.
Oczyszczać i ocieplać wizerunek NBA zaczęli Magic Johnson i Larry Bird ale dopiero
pojawienie się Komisarza Davida Sterna i Michaela Jordana podziałało na ligę i jej
wizerunek jak silny środek dezynfekujący.

Jordan zrewolucjonizował nie tylko grę ale też wszystko to, co było z nią związane. To on jako pierwszy zrezygnował z obcisłych i bardzo krótkich spodenek do gry. To on jako pierwszy wniósł nieco kolorytu do meczowego obuwia. To on jako pierwszy dostał własną linię butów, sygnowanych jego nazwiskiem. To on i jego koledzy z "Dream Teamu" pozwolili się dotknąć światu, podejść na wyciągnięcie dłoni w 1992 roku w Barcelonie. Tamten turniej olimpijski był zjawiskiem, które nie powtórzyło się już nigdy później i z przyczyn oczywistych nigdy się już nie powtórzy.

Michael Jordan to postać wielowymiarowa – koszykarz, sportowiec
ogólnie, ikona popkultury, Afroamerykanin, człowiek sukcesu, tytan
ciężkiej pracy, biznesmen. Każde z tych wcieleń Michaela możne posłużyć (i posłużyło)
jako materiał na obszerną pracę.


Jordan miał to szczęście, że jego legenda budowała się głównie przy pomocy telewizji, prasy i radia. Gdy internet raczkował, on powoli kończył karierę a jego miejsce w historii było już w zasadzie wyznaczone. To nie przypadek, że dziś nie ma go na żadnym portalu społecznościowym, prawie nie pokazuje się przed kamerami, nie komentuje meczów.
Jestem więcej niż pewny, że gdyby w jego czasach istniał Twitter, to on co wieczór toczyłby wojnę z wątpiącymi w niego hejterami a na FB rozprawiałby się ze swoimi rywalami z boiska równie skutecznie jak przy pomocy piłki, kosza i parkietu. Taki był. Co chwilę z kimś się o coś zakładał a gdy przegrywał to zakładał się do skutku – żeby tylko wygrać.
Nie mam wątpliwości, że w dobie niemal nieograniczonego dostępu do informacji, koszykarski świat obiegałyby co raz jakieś wiadomość o ciemnej stronie jego charakteru. To co, zbudowało go jako zwycięzcę, w życiu codziennym bywało trudne do dźwignięcia przez otoczenie. Jego uzależnienie od hazardu (oraz parę innych spraw) nie miałoby szans być regularnie zamiatane pod dywan.
 

Na pewno będziemy świadkami narodzin jeszcze wielu wielkich gwiazd NBA, których kariery zapiszą się złotymi literami w kronikach ligi. Żeby jednak wejść w jordany Jordna trzeba by było całego splotu sprzyjających okoliczności, jakie towarzyszyły Jordanowi. Trudno wyobrazić sobie na jakiej płaszczyźnie miałaby dokonywać się rewolucja. Trudno wyobrazić sobie, żeby jakiś gracz w takim stopniu, jak Jordan zmienił nie tylko koszykówkę ale całkiem spory kawał szeroko rozumianej popkultury.
Ery w koszykówce są dwie – ta przed Jordanem i ta po nim.

"The best there ever was. The best there ever will be."
 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.