#EuroBasket 2015: Dzień piąty

Dużymi krokami zbliżamy się do końca fazy grupowej tegorocznego EuroBasketu. Rezultaty przedostatniej kolejki dały nam jasny obraz sytuacji, jeśli chodzi o skład drużyn, które pojadą do Lille. Miejsca, jakie ostatecznie zajmą Francja, Izrael, Finlandia i Polska wykrystalizują się jednak dopiero po ostatniej kolejce spotkań.

Finowie rozgromili Bośniaków aż 88:59. Rezultat ten, oznaczał dla nich a przy tym także i dla nas, awans do fazy pucharowej. Podopieczni Henrika Dettmanna zadbali tym razem o zszargane nerwy i poobgryzane paznokcie swoich fanów. W zasadzie od samego początku do końca meczu kontrolowali jego tempo i nie pozostawili żadnych złudzeń, po której stronie jest więcej talentu i wyższej kultury gry. Susijengi odwołali się do tego, co od kilku lat jest ich wizytówką na arenie międzynarodowej. To znaczy do twardej, zespołowej, dobrze reagującej obrony oraz do poukładanego ataku z tym charakterystycznym extra passem, gdzie cała drużyna pracuje na czyste pozycje do otwartego rzutu dla jednego zawodnika. Jednego w danej akcji, rzecz jasna. W skali całych spotkań zagrożenie dla rywali może nadejść praktycznie z każdej pozycji, dlatego właśnie Finowie są a raczej potrafią być tak trudni do „przeczytania” przez drużyny, z którymi grają.

Dettmann zagrał w tym meczu całą dwunastą. Aż dziesięciu z nich przebywało na parkiecie 10 i więcej minut. Pięciu zaliczyło dwucyfrową ilość punktów. Wreszcie dobry mecz na tym turnieju zagrał Koponen (14 punktów, 6 asyst, 3 zbiórki). Obok niego wyróżnili się Wilson (16 punktów, 4 asysty), Murphy (11 punktów, 6 zbiórek, 4 asysty, 1 blok), Nuutinen (13 punktów, 8 zbiórek) oraz w końcu Gerald Lee (10 punktów, 4 zbiórki, 3 asysty), który postanowił wyjść ze swojej muszli ślimaka.

Finowie wymusili na Bośniakach aż 21 strat. Zamienili je na 22 punkty. Sami po własnych stratach oddali tylko…2 punkty. Basket, proponowany przez tak grającą Finlandię, może się podobać koszykarskim purytanom bo w prostej linii odwołuje się do źródeł tego sportu – pięciu w miarę równych sobie zawodników w niemal identycznym stopniu haruje na obu końcach parkietu. Celem w samym w sobie jest tylko i wyłącznie wygrana a nie indywidualne osiągnięcia i popisy. Pastor James Naismith uśmiecha się gdzieś tam z góry widząc takie obrazki.



                            

Mieliśmy przeogromną szansę by skończyć fazę grupową na drugim miejscu, tylko za Francją. Nie wyszło. Po grze przyprawiającej o ból zębów, serc i nie wiem czego jeszcze, Polacy przegrali z Izraelem 75:73. Cieszy awans do fazy pucharowej w Lille. Nie cieszy natomiast styl, w jakim ulegliśmy rywalowi. Aż 23 straty. Wiele z nich po głupich, nieprzemyślanych, nonszalanckich podania lub problemach z opanowaniem piłki. Aż 10 z tych 23 strat popełniliśmy w II kwarcie. Była to jedna z najgorszych kwart meczu koszykówki, jakie kiedykolwiek widziałem. Izraelczycy wygrali ją 13:8. 21 punktów łącznie w 10 minut gry! Błoto leciało z parkietu, w powietrzu unosił się zapach łajna, gdzieś tam w oddali kwiczała zarzynana świnia. Anytkoszykówka w czystej postaci. Ręce aż świerzbiły by wystukać w telefonie numer na policję.
 
Najdziwniejsze w tym meczu było to, że mimo fatalniej gry, byliśmy cały czas w tym meczu. Niepoprawny optymizm, patriotyzm a może naiwność i głupota podpowiadały gdzieś tam z tyło głowy – wygramy to, to dziadostwo zaraz się skończy, wrócimy do swojej gry i im odjedziemy. Nie tym razem.

Co jeszcze dziwniejsze, nic zapowiadało takiego obrotu spraw. Pierwsze 10 minut w wykonaniu obu ekip dawały silne podstawy do przeświadczenia, że będzie to niezły mecz. Wygraliśmy pierwszą ćwiartkę 24:22. Była to kwarta jak „ram, pa, pa, pam”. Szybko, sprawnie, zdrowo, intensywnie. Basket na tak. Sędziowie tylko raz w tej części gry wysłali zawodnika na linię rzutów wolnych. Reszta to był czysty basket.

Ta porażka boli. Z Francją przegraliśmy po dobrym meczu. Błędów było dosłownie kilka ale jak pisałem wtedy, to nie było aż tak istotnie bo nie zrobisz omletu nie rozbijając jajka.

Tu mamy słuszne odczucie, że coś nam się wymknęło, że nie zagraliśmy, tak jak mogliśmy, jak powinniśmy byli.
Czy to wieść o awansie po wygranej Finów tak rozkojarzyła naszych? Sami zgodnie podkreślają, że nie ale kto wie, co oni tam sobie myślą i czują w głębi.
Brak koncentracji był nad wyraz widoczny – bez względu na to, co było tego przyczyną. Idealnym obrazkiem podsumowującym nasze męki w tym meczu była sytuacja, kiedy piłka zmierzająca na aut po naszym złym podaniu, uderzyła w sędziego przez co została na parkiecie (akcja legalna – sędzia jest częścią boiska, na której w danym momencie stoi). Do piłki dopadł Damian Kulig tylko po to by po chwili stracić ją na środku boiska. Gorąca piłka.

Adam Waczyński oddał swój pierwszy rzut w meczu…w połowie III kwarty! Dobra obrona Izraela czy nasz słaby atak pozycyjny? Kombinacja jednego i drugiego. Podopieczni Ereza Edelshteina naprawdę nieźle bronili. Europa już wie, że Adam jest w wybornej formie. Teraz nasza kolej by usprawnić atak i jeszcze lepiej i mocniej pracować na jego pozycje do w miarę otwartych rzutów. O tym, że Reggie Miller i Ray Allen (by wymienić tylko ich) potrafią rzucać, wiedzieli w NBA wszyscy przez długie lata. A przecież obaj w prawie każdym swoim meczu oddawali określoną ilość rzutów.

Na to się pracuje. Tu nie ma przypadku ani trzymania kciuków.
Tym razem bardzo mało z gry miał Mateusz Ponitka. Nieźle pracował w obronie ale ataku go zabrakło (3/6).
Z uporem maniaka powtórzę raz jeszcze swoją wizję tej drużyny – mamy trójkę graczy, która powinna być lokomotywą tej grupy i robić dla nas różnice w meczach. Od reszty potrzebujemy by dorzucała do pieca, gdy intensywność spada.
Ta trójka to oczywiście Waczyński, Ponitka i Gortat.
Gortat powinien, moim zdaniem, dzielić swoją energię w skali 70% w obronie, 30% w ataku.

A jeśli już jesteśmy przy procentach, to mam wrażenie, że center Wizards nie daje z siebie tyle, ile by mógł. Nie wiem z czego to wynika ale to nie tylko moja obserwacja.
 
Trzecia opcja zupełnie tak, jak w Waszyngtonie powinna być dla niego optymalna. M.G. grający tyłem do kosza, szukający podań na obwód gdy tylko nadchodzi pomoc/podwojenie w obronie przeciwnika. M.G. na górze wyciągający wysokich i podający do ścinających – coś jak Joakim Noah w Bulls.
 
Waczyński w roli wspomnianych wyżej Millera i Allena – dużo ruchu bez piłki, między licznymi zasłonami. Do bólu, do skutku.

Wreszcie Ponitka jako ktoś, kto korzysta z tego, co da mu obrona, reagująca na to, co robią dwaj panowie powyżej. Tak to wygląda z mojej strony. Być może się mylę chociaż nie sądzę.
Jeszcze nie wiemy na kogo trafimy. W grupie B jeszcze wiele scenariuszy jest możliwych a o my sami jeszcze nie wiemy czy pojedziemy do Lille jako trójka czy czwórka.

Francja miała ciężki wieczór z Rosjanami, mimo że ci już wiedzieli, że nie grają o awans. W połowie II kwarty ludzie Evgeny’a Pashutina prowadzili 31:18. Powoli zaczynało stawać się jasne, że wiele kuponów z zakładów bukmacherskich, znajdzie się niedługo w koszu. Rosjanie nigdzie się nie wybierali. Chcieli grać i wygrać, mimo że stawką był tylko honor.
Francja próbowała atakować i bronić na różne sposoby i w ogólnym rozrachunku wygrała ale ten ich mozolny comeback, to ciułanie punktów i przejmowanie kontroli nad meczem, był bardziej jak bezdomny usiłujący zbierać na flaszkę pod sklepem, niż jak coś wyszukanego, ładnej ubranego, pachnącego perfumami, rozmawiającego o sztuce – takiego francuskiego. W tym meczu nie było bagietek i wina tylko wódka i gotowane kartofle z parnika.

Vincent Collet nie wpuścił na parkiet w IV kwarcie żadnego z trójki Parker, Diaw, Batum. Z powodzeniem zastąpili ich Nando de Colo i Joffrey Lauvergne, który coraz bardziej mi się podoba.
De Colo dobrze bronił i trafił arcyważną trójkę na niecałe 3 minuty przed końcem meczu. Dał Francuzom prowadzenie, którego już nie oddali.
Joffreyz kolei aż 9 ze swoich 11 punktów zdobył w tej części gry. Jego energia natchnęła kolegów do walki.

Francja to turniejowa drużyna, która łapie rytm im dalej w turniej. Kibice trójkolorowych muszą mieć nadzieję, że tak właśnie będzie i tym razem. Póki co ta drużyna nie gra mistrzowskiego basketu. Parker nie osiągnął jeszcze swojej optymalnej formy. Batum ciągle szuka swojego rzutu a Diaw jest niestabilny – i troszkę go więcej. Deserom we Francji ciężko odmówić.

Czwartek będzie naszym ostatnim dniem w słonecznym Montpellier. W piątek odpoczniemy od basketu, wyciągniemy z walizek skórzane kurtki i przeniesiemy swoje talenty na północ Francji. W sobotę cyrk wraca do pracy i rusza pełną parą już w Lille. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.