Dziś czyli 19 maja swoje 40 urodziny obchodzi Kevin Garnett.
21
lat w lidze! Łatwo powiedzieć – dwadzieścia jeden lat gry – ale jak o
tym pomyślisz dokładniej, to dotrze do Ciebie że to w zasadzie ponad dwa
sportowe pokolenia. Gdy Wolves wybierali go z piątym numerem draftu 1995
roku, Andrew Wiggins był trzymiesięcznym bobaskiem a Karl-Anthony Towns znajdował się jeszcze w brzuchu swojej mamy. Nie wiem jak dla
Ciebie ale dla mnie to
jest niesamowite. Ilu przewinęło się przez ten czas koszykarzy, których
zjadły kontuzje, którym wielkie pieniądze zawróciły w głowie i
pozbawiły motywacji do pracy.
Patrzysz na nich wszystkich i dociera do Ciebie, że to co robił przez te lata K.G. to nie jest coś, co można brać za pewnik. On
tego nie brał. To wymaga wiele poświęcenia i wyrzeczeń. Na to się ciężko pracuje.
Jest koszykarzem wyjątkowym,
przypominać o tym nie muszę ale chcę bo być może dla młodszych fanów NBA, Kevin Garnett to tylko ten schorowany emeryt, który lubi kląć.
Nie ma zawodnika w historii tej
ligi, który byłby tak wysoko we wszystkich statystykach razem wziętych. A bycie
wszechstronnym mając takie warunki fizyczne, jakie ma K.G. to rzadkość.
Wspomnij moje słowa gdy zobaczysz na boisku dryblasa, o którym zwykło mawiać się
"drewno". Na pewno znasz takich. Szybkość i koordynacja ruchowa nie
zawsze, a raczej bardzo rzadko idą w parze ze wzrostem – takim wzrostem (211 cm).
Historia najprawdopodobniej zapamięta Tima Duncana jako najlepszą
"czwórkę" w historii. Ja twierdzę, że indywidualnie Garnett był lepszy
niż T.D. (może nieznacznie ale zawsze) i gdyby trafił do takiej
organizacji, jaką byli i są Spurs, to jego kariera miałaby podobny przebieg a
wynagrodzeniem za ten trud też byłoby przynajmniej pięć tytułów.
K.G. w liczbach, po dwudziestu latach wygląda tak:
Punkty (26071 – 17 miejsce).
Zbiórki (14662 – 9 miejsce).
Asysty (5445 – 47 miejsce).
Przechwyty (1859 – 16 miejsce).
Bloki (2037 – 17 miejsce).
Minuty gry (50418 – 3 miejsce)
Kevin, jak wiecie jeśli śledzicie mój blog od jakiegoś czasu, jest moim drugim ulubionym graczem all-time (wiadomo za kim).
Nie
wiem o czym dziś marzy człowiek, który w NBA zarobił ponad $327 mln (!)
ale ja w dniu jego
urodzin (6 dni przed moimi własnymi) marzę, żeby zobaczyć go jeszcze
raz na żywo. Tym razem na miejscu w Minnesocie (albo gdzieś indziej) i mieć dłuższą chwilę,
żeby pogadać.
Mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości potwierdzi oficjalnie, że zostaje w lidze na swój 22 sezon. Tak, wiem, z jego dawnej świetności nic już nie zostało ale kim wy jesteście, żeby mówić sportowcom kiedy mają kończyć kariery? Kobe’go wysyłaliście już od dobrych trzech lata na emeryturę, nie podobało wam się jak Jordan pograł dwa lata dla Wiz, już kopiecie groby dla Manu i T.D. Spokoju…
Może
to zabrzmi śmiesznie ale gdy w styczniu 2014 roku udało mi się
spotkać go na żywo, łza
zakręciła mi się w oku. Kevin Garnett to jest mój bohater! To, co robił
na parkiecie, jaki był przez te wszystkie lata w NBA można
wyczytać w statystykach i kronikach NBA. Dla mnie to coś więcej
niż liczby i rekordy. Uwielbiam to, jaki jest a raczej był w meczach, jak mu
zależało na treningach (widziałem, potwierdzam), jak nienawidził przegrywać.
K.G. był graczem, który w
historii
NBA zarobił najwięcej jeśli chodzi o kontrakty a mimo to, gdy
wchodził na parkiet,
grał z taką samą pasją jak wieki temu w Chicago w czasach szkoły średniej. Szkoda,
że schorowane kolana już od dobrych trzech lat trzymają go częściej na ławce w idealnie skrojonym garniturze, niż w grze.
K.G.
towarzyszył w wielu momentach mojego życia. Gdy myślę o jakimś
wydarzeniu, zazwyczaj odwołuję je do jakiegoś konkretnego okresu z kariery Garnetta.
Gdy
latem 2007 roku przechodził z Minnesoty do Bostonu ja miałem
wakacyjną pracę w Niemczech. Internet łapałem przy jakiejś szkole.
Pracowałem po 10h dziennie a potem zmęczony brałem lapa i szedłem
sprawdzać newsy z NBA i świata. Czasem wstawałem przed pracą i szedłem na mój mały
szkolny plac prawdy. Jak dowiedziałem się, że Danny Ainge pociągnął za
spust wymiany z Wolves, skakałem z radości. Byłem też fanem Pierce’a i Allena więc wiadomość, że zagrają we trzech razem w Bostonie oznaczała jedno…miałem nową drużynę, której mogłem kibicować. Trzy tygodnie później miałem wypadek samochodowy, podobno otarłem się o śmierć.
Gdy w czerwcu 2008 roku sięgał z Celtami po
mistrzowski tytuł i krzyczał „anything is possible” mój tata był na operacyjnym stole czekając na poważną operację, który nigdy wcześniej się nie udał w szpitalu, w którym leżał. Dla mnie
to były wtedy coś więcej niż play-offy NBA. W nocy mecze, w dzień szpital. Noc zlewała się dniem, dzień z nocą. Ciężka głowa, ciężkie oczy, ogólnie ciężko. Równolegle do tych dwóch wątków ciągnął się trzeci, który mocno przetestował moją psychikę, mój charakter, moje inne rzeczy. Ale chyba nie mam chęci pisać o tym na koszykarskim blogu. Nocne transmisje NBA były moją prywatną ucieczką do krainy, która dawała mi bezpieczeństwo i spokój. Jedni uciekają w alko, inni w coś białego. Ja nigdy nie uciekałem przed problemami.
Twoje zdrowie Kevin!