Happy Birthday Scottie!

http://i.cdn.turner.com/dr/nba/teamsites-nbateams/release/bulls/sites/bulls/files/content/images-gallery/2013/10/pippen_131009.jpg


Pamiętasz doskonale jak Scottie i M.J.
pokonywali Karla Malone i Johna Stocktona rok po roku w Finałach. A wcześniej Seattle z Kempem i Paytonem, wcześniej Suns Barkley’a, Blazers Drexlera, Lakers Magica … Ja też to
widziałem. Który to był rok? Wstyd się przyznać…

Pamiętasz jego kilometrowe dwutakty, duszącą obronę, długie ręce, smukłe łydki, idealny styl rzutu, który sprawiał że niejednemu z Twoich kolegów robiło się potem na boisku po prostu przykro – nie każdy tak musi umieć.  Pip tymczasem obchodzi dziś 47 urodziny. Happy Birthday Mr
Pippen!

Dokładnie dwa lata temu w wydaniu specjalnym Magazynu MVP znalazł się mój tekst o tym nieśmiałym chudzielcu z Arkansas.

“Scotte Pippen – od kierownika sprzętu sportowego do jednego z najlepszych w historii NBA”

Historia
ma to do siebie, że najlepiej oceniać ją z perspektywy czasu. A skoro
tak, to w końcu Scottie Pippen znalazł się tam gdzie jego miejsce…
wśród największych z największych tego sportu.
23 lata po wybraniu go
z piątym numerem draftu 1987 roku jego wspaniała kariera została
uhonorowana wyborem do Galerii Sław a dwa tygodnie później zarząd
Chicago Bulls ogłosił, że przed halą United Center stanie jego pomnik z
brązu. W tym momencie historia zatoczyła pełne koło i kolejny raz
wpisała numer 23 na stałe do jego dossier.
"Kto by się spodziewał,
że po 23 latach numer #23 wprowadzać będzie mnie do Galerii Sław. M.J. –
miałeś wpływ na życie tylu ludzi, ale na niczyje bardziej niż na moje."
– mówił wzruszony Pippen w czasie ceremonii.

Zdania
na temat "Pająka" są podzielone i chyba żaden inny z wielkich mistrzów
nie budzi tylu zgoła różnych opinii co on. Nie ma najmniejszych
wątpliwości, że był on jednym z najlepszych i jednym z
najwszechstronniejszych koszykarzy w historii NBA, i że wymienianie jego
nazwiska jednym tchem z innymi sławami ligi jest czymś jak najbardziej
naturalnym. Problemem przy próbie rzetelnej oceny gry a przede wszystkim
wartości Pippena jako zawodnika jest oczywiście jego wspólna gra
Michaelem Jordanem. Będąc partnerem prawdopodobnie największego gracza
tego sportu w grę wchodzić mogła jedynie rola "tego drugiego". Dla
Scottiego, równie utalentowanego co skromnego i nieśmiałego nigdy nie
stanowiło to większego problemu. Historia jego życia i droga do NBA a
później zawodowa kariera idealnie wpisują się w "Amerykański Sen o
Wielkości" i posłużyć mogłaby za scenariusz chwytającego za serce filmu,
który w większości przypadków nie skończyłaby się jednak happy-endem.

Scottie
Pippen urodził się i wychował w maleńkim miasteczku o nazwie Hamburg w
rolniczym stanie Arkansas. Był dwunastym dzieckiem Ethel i Prestona
Pippenów. Przez całe dzieciństwo był niski, chudy i bardzo nieśmiały.
Jako uczeń szkoły średniej zapisał się do drużyny koszykówki – bardziej
jednak szukając odskoczni od codziennych problemów i poważnej choroby,
przywiązanego do inwalidzkiego wózka ojca, niż z pobudek czysto
sportowych. Mimo, że jego bracia byli wysocy, on jako licealista ciągle
niższy był od swojej matki. Na parkiecie pojawiał się śladowo w niczym
specjalnie się nie wyróżniając. Po sezonie postanowił odejść z drużyny i
podjąć pracę jako kierownik sprzętu sportowego w jednej z drużyn
futbolowych – jak się okazało parę lat później zdobyte w ten sposób
doświadczenie miało kolosalny wpływ na jego dalsze losy.

Scottie
zaczął rosnąć a wraz z centymetrami w głowie kiełkowała mu myśl o
powrocie na koszykarski parkiet. Mając już 180 cm wzrostu wywalczył w
końcu miejsce w podstawowym składzie drużyny szkolnej. Nie było jednak
mowy, żeby przeciętnie utalentowany gracz o skromnych warunkach
fizycznych z prowincjonalnego miasteczka, z prowincjonalnego stanu
znalazł uznanie w oczach skautów łowiących młode talenty do drużyn
uniwersyteckich. Nie było też więc mowy o sportowym stypendium nawet na
lokalnych uczelniach. Wyglądało więc na to, że przygoda z koszykówką
skończy się dla Pippena szybciej niż się na dobre zaczęła. Rodziny nie
było bowiem stać na wysłanie go na studia za własne pieniądze. Jego
szkolny trener Donald Wayne widząc zrozpaczonego nastolatka zadzwonił do
trenera uczelni Central Arkansas State, Donalda Dyera, pod którego
skrzydłami niegdyś sam grał i zdobywał wykształcenie. Dyer zgodził się
obejrzeć Scottiego ale zaznaczył, że jego uczelnia wyczerpała już limit
przysługujących jej stypendiów.
Scottie, jak sam przyznał po latach
nie wiązał jeszcze wtedy swojej przyszłości z koszykówką. I mimo, że
zaprezentował swoje umiejętności gry z dobrej strony, to szanse na angaż
widział w ciemnych barwach i… zbytnio się tym nie przejmował. To Wayne
cały czas wbijał mu do głowy, że nie ma nic do stracenia, że koszykówka
może być dla niego jedyną drogą do zdobycia wykształcenia i nawet jeśli
nie zrobi kariery jako sportowiec, to wyższe wykształcenie otworzy mu
wiele drzwi, których normalnie nigdy nie byłby w stanie otworzyć.

Po
udanych testach sprawnościowych przyszedł czas na rozmowę. Scottie
nigdy nie był gadułą a w połączeniu z wrodzoną nieśmiałością i stresem
jedyne co był w stanie z siebie wtedy wykrztusić brzmiało "tak, proszę
pana" i "nie, proszę pana" – resztę rozmowy wziął na siebie jego brat
Billy.
Dyer uznał, że jest w stanie zaryzykować i dać Pippenowi
szansę na powalczenie o miejsce w składzie ale w związku z wyczerpanym
limitem stypendiów jedyne co mógł mu zaoferować to studia połączone z
pracą, która pozwoliłaby na pokrycie kosztów nauki. Stanowiskiem jakie
miał mu do powierzenia było stanowisko… kierownika sprzętu sportowego
czyli zajęcia, które Scottie z powodzeniem wykonywał w szkole średniej.
Oczywiście przystał na propozycję, która dla wielu młodych gwiazd
mogłaby zostać odebrana jako uwłaczająca w godność. Ale nie dla
skromnego i nieśmiałego chłopca z bardzo małego miasteczka z rodziny, w
której nigdy się nie przelewało.

Ku wielkiej uciesze Scottiego
i nie mniejszemu zaskoczeniu jego ciało zaczęło znów rosnąć. Na drugim
roku studiów miał już 196 cm wzrostu. Szybko wywalczył sobie miejsce w
podstawowym składzie uczelnianej drużyny a swoją grą zapracował na pełne
stypendium. Grywał na wszystkich pięciu pozycjach a jego nieszablonowy
styl całkowicie dezorientował rywali. Boiskową wszechstronność tylko
potwierdzały statystki wyrażone liczbami 23.6 punktu, 10 zbiórek i 4.3
asysty. Osiągnięcia na takim poziomie budziły szacunek ale w związku z
tym, że uczelnia Central Arkansas nie grała w NCAA tylko w dużo mniej
prestiżowej NAIN, Pippen ze swoją grą ginął gdzieś w gąszczu licznej
grupy młodych gwiazd z wyższej ligi. Jego rozgrywki były do tego stopnia
zmarginalizowane, że Horace Grant wybrany podczas tego samego drafu,
późniejszy kolega Pippena w Chicago Bulls przyznał, że nigdy wcześniej
nie słyszał ani o Scottim ani o jego uczelni.

Pippen zdał
sobie sprawę z tego, że jak najbardziej realnemu marzeniu o grze w NBA
musi pomóc, i że świetna gra w podrzędnej lidze to już za mało. Po
dotrzymaniu słowa danego rodzicom o dyplomie uniwersyteckim nic już nie
stało na przeszkodzie by wypłynąć na szerokie wody wielkiego sportu.
Scottie gdzie tylko mógł, starał się jak najlepiej zaprezentować swój
talent. Brał udział w campach, przeddraftowych obozach i jak równy z
równym walczył z gwiazdami renomowanych uczelni NCAA. Im było trudniej,
tym bardziej starał się pokazać z jak najlepszej strony. Do tej pory
anonimowy gracz zaczął imponować łowcom talentów NBA. W grupie tych,
którzy na kartce papieru zapisali sobie nazwisko „Pippen” był też Jerry
Krause, ówczesny wiceprezes Chicago Bulls. Chcąc przekonać zarząd do
zwrócenia uwagi na nieznanego do tej pory gracza Krause wyświetlił
sztabowi trenerskiemu Bulls nagranie z jednego z przeddraftowych
turniejów. Po filmie Doug Collins z asystentami miał do Krausego tylko
jedno pytanie: "Kim do cholery jest ten Scottie Pippen?"

I tak
oto w dość krótkim czasie były kierownik sprzętu sportowego, nieśmiały
student z Arkansas zawojował draft 1987 roku. Z wysokim piątym numerem
wybrali go Seattle SuperSonics ale zakochany w jego talencie Krause
niemal natychmiast odkupił go, wysyłając w zamian swój ósmy wybór  –
Oldena Polynice’a i wybór w następnym drafcie. Za Pippenem wybrani w tym
samym drafcie byli m.in. Kevin Johnson, Reggie Miller, Mark Jackson czy
Horace Grant.
O jego naturalnej skromności, nieśmiałości i
rozbrajającej szczerości kibice Bulls przekonali się kiedy to "PIP"
udzielił jednego z pierwszych w życiu wywiadów dla chicagowskiej prasy.
"Najważniejsze to przystosować się nie do gry a do życia w wielkim
mieście. Ja jestem człowiekiem skromnym." – powiedział. "Myślę, że ci
których mecze pokazywane są w ogólnokrajowej telewizji zyskują na
popularności. Ale powiem szczerze, że spodziewałem się po nich czegoś
więcej." – dodał.

Już w pierwszym sezonie Pippena w NBA
wzmocnione Byki wygrały 50 meczów w sezonie regularnym ale jego własne
początki w lidze zawodowej do przyjemnych nie należały. Okazało się
bowiem, że Scottie mimo, iż imponował motoryką i wszechstronnością i raz
po raz miewał przebłyski drzemiącego w nim potencjału, ciężko było mu
przystosować się do ostrego sposobu prowadzenia drużyny przez Douga
Collinsa, nie przykładał się do treningów czym mocno drażnił samego
Jordana i (o czym dziś mało kto pamięta) nie podobała mu się
drugoplanowa rola w zespole. Pierwsze lata upłynęły mu więc pod znakiem
buntu.
Momentami przełomowymi w karierze Pippena były – zmiana trenera Bulls (Collinsa zastąpił Phil Jackson) oraz śmierć ojca.
"Wzniosłem
się wtedy na inny poziom, stałem się twardszym mężczyzną. Śmierć ojca
sprawiła, że dojrzałem i wydoroślałem" – mówił.

Następny
sezon to już marsz Pippena w stronę statusu wielkiej gwiazdy koszykówki.
Solidny sezon regularny, jeszcze lepsze play-offy zakończone
mistrzowskim tytułem (w ostatnim, piątym meczu z Lakers "PIP" zdobył 32
punkty i zaliczył 13 zbiórek).
Następne rozgrywki były dla niego
jeszcze lepsze. Kolejny mistrzowski tytuł z Bulls potem złoto
olimpijskie w Barcelonie w drużynie pierwszego, oryginalnego "Dream
Teamu" oraz indywidualnie miejsce w czołówce ligi w większości kategorii
statystycznych.
Kolejny sezon – kolejne, trzecie z rzędu
mistrzostwo NBA, ugruntowana pozycja w lidze i gra, którą doceniali
eksperci. NBA była wtedy u ich stóp. Pippen pogodził się z rolą "tego
drugiego". Był już pewny swoich umiejętności i wiedział, że w większości
innych zespołów w lidze byłby samodzielnym liderem, i że granie drugich
skrzypiec u boku Michaela Jordana to nie ujma lecz zaszczyt. Sam Jordan
zdawał się widzieć w Pippenie już nie jednego z "grupy wspierającej"
ale wielkiego partnera, na którego może liczyć w najtrudniejszych
momentach, z którym kolekcjonuje mistrzowskie pierścienie i któremu
zawdzięcza nie mniej niż sam mu daje.

Kilka miesięcy później
koszykarski świat zamarł – Michael Jordan w związku z tragiczną śmiercią
ojca postanowił wycofać się z NBA.
W przykrych okolicznościach Byki
stały się więc drużyną Pippena, który z niespodziewanej roli lidera, o
której marzył, wywiązywał się dobrze. Przynajmniej statystycznie (22
punkty, 8.7 zbiórki, 5.6 asysty oraz 2.9 przechwytu na mecz. Średnie
punktów, zbiórek i przechwytów najwyższe w karierze) bo do historii
przeszło kilka niechlubnych incydentów gdzie Scottie dał wyraz swojej
frustracji. Do najsłynniejszych należą rzucenie krzesełkiem o parkiet,
po tym jak trener zdjął go z boiska oraz sytuacja z II rundy play-offs z
trzeciego meczu z N.Y. Knicks. Przy remisie 102:102 coach Jackson
postanowił zdjąć z parkietu Pippena a ostatni rzut oddać w ręce Toniego
Kukoca. Chorwat nie zawiódł a Bulls wygrali 104:102. Obrażony Scottie
oglądał tę akcję już spoza boiska. (Cztery lata wcześniej dopadła go
tajemnicza migrena przed siódmym meczem Finałów Konferencji Wschodniej
1990 roku przeciwko Detroit Pistons, przez którą był cieniem samego
siebie [tylko 2 punkty, 1/10 z gry]a Bulls przegrali batalię o Wielki
Finał.)

Podczas 18-miesięcznego rozbratu Jordana z NBA, Pippen
nauczył się dwóch rzeczy. Po pierwsze przekonał się o tym, że sam (mimo
kilku incydentów) jest w stanie liderować drużynie i grać z nią o
najwyższe cele a po drugie, że… jest to niewdzięczna praca, która
tylko początkowo daje satysfakcję i że dobrze jest mieć kogoś u swojego
boku bądź samemu być u czyjegoś boku, ponieważ nie ma nic gorszego niż
gorycz porażki u kogoś kto choć raz zasmakował mistrzostwa i w podobny
sposób chciałby kończyć każdy sezon.
Na szczęście dla Scottiego, na
szczęście dla koszykówki Michael Jordan zrozumiał, że potrzebuje NBA w
nie mniejszym stopniu niż ona potrzebuje jego. W zupełnie odmienionym
składzie, gdzie z pierwszego "three-peat" zostali tylko Jordan, Pippen i
coach Jackson, Bulls w latach 1996-1998 w imponującym stylu sięgnęli po
trzy kolejne mistrzowskie pierścienie. Pippen i Jordan udowodnili, że
są jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym duetem w historii NBA (w
sezonie 1995/1996 jako pierwsi w historii NBA zostali wybrani zarówno do
najlepszej piątki sezonu All-NBA First Team jak i najlepszej piątki
obrońców All-Defensive First Team)  i na lata otworzyli dyskusję na
temat kim byli dla siebie jako zawodnicy, kim byliby gdyby przyszło im
grać osobno, ile zawdzięczają sobie nawzajem? Przy czym więcej znaków
zapytania zawszę łączy się z nazwiskiem Pippena. Dla jednych będzie
tylko i wyłącznie szczęściarzem, który znalazł się we właściwym miejscu o
właściwej porze. Bez wątpienia graczem utalentowanym ale po prostu
jednym z wielu, który dzięki Jordanowi wywindował swoją grę o kilka klas
wyżej. Dla innych (do których zaliczam siebie) Scottie należy do grona
najlepszych i najwszechstronniejszych graczy w historii NBA. Obecność
Michaela Jordana w najlepszych latach jego kariery była rzecz jasna
kolosalną korzyścią ale nie była czynnikiem decydującym. Wszak nie może
być dziełem przypadku bądź efektem oddziaływania innego gracza kariera
wyrażona liczbami: 18940 punktów, 7494 zbiórek, 6135 asyst, 2307
przechwytów i 947 bloków. Pippen nie zdobył mistrzostwa NBA bez Jordana
ale też Jordan nie był mistrzem bez Pippena. Ba, bez niego nigdy nie
przebił się przez pierwszą rundę play-offs. Kim byliby bez siebie można
spróbować wywnioskować patrząc na sezony, w których nie grali ze sobą.
Pierwsze trzy lata Jordana w NBA, jeszcze bez Pippena to indywidualny
geniusz ale co najwyżej przeciętność Bulls. W sezonie poprzedzającym
przyjście „Pająka” do ligi  M.J. notował średnio 37 punktów na mecz ale
Bulls wygrali tylko 40 meczów. Patrząc z drugiej strony sezony, w
których Pippen nie miał obok siebie numeru #23 w Houston i Portland –
Finał Konferencji był dla niego szczytem możliwości.

Scottie
Pippen, dzięki nieocenionemu udziałowi w zdobyciu sześciu mistrzowskich
tytułów wyniósł na niebotyczny poziom legendę Michaela Jordana a ten
odpłacił mu się tym samym. Ich gra się uzupełniała a współpraca
momentami ocierała o perfekcję. Próba udowodnienia kto komu i dlaczego zawdzięcza
więcej racjonalnie i ostatecznie jest niemożliwa. Pippen nie byłby tym
samym graczem bez Jordana ale i Jordan nie byłby tym, kim był nie mając u
boku Pippena. Nawet jeśli na stałe, poza niekwestionowaną wielkością,
dorobił się etykietki „tego drugiego” Scottie twierdzi, że nigdy nie
zamieniłby scenariusza swojej kariery na inny. „Do ostatecznego sukcesu
trzeba dwóch wielkich graczy. Miałem to szczęście, że mogłem być
partnerem tego największego. Dlaczego miałbym chcieć coś zmieniać?” –
pyta retorycznie Pippen.


    

Scottie Pippen w liczbach:
6 mistrzowskich tytułów (1991-1993 oraz 1996-1998).
8 razy w najlepszej piątce obrońców sezonu NBA All-Defensive First Team.
7 razy wybierany do składu na Mecz Gwiazd. MVP tej imprezy z roku 1994.
3 raz w najlepszej piątce sezonu All-NBA First Team.
– Wybrany do 50 Najlepszych Graczy w Historii NBA na 50-lecie NBA w sezonie 1996–97.

Jest jednym z zaledwie czterech graczy Chicago Bulls, którego numer
został zastrzeżony. Pozostali to: Jerry Sloan, Bob Love i Michael
Jordan. 
– Jest trzeci w historii NBA pod względem liczby meczów
rozegranych w play-offs. Przed nim są tylko Robert Horry i Kareem
Abdul-Jabbar.
– Jest jedynym graczem w historii, który dwukrotnie
sięgał po mistrzostwo NBA i Olimpijskie złoto tego samego roku (1992 i
1996).
– W ciągu 17 lat gry w NBA aż 16 razy grał w play-offs.
– Wprowadzony do Galerii Sław 13.08.2010 roku.
 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.