„Historia pewnej miłości” 124

Wszystko zaczęło się osiem lat temu mniej więcej o tej porze roku. Pierwszy wielki finał dla Los Angeles Lakers po dziewięcioletniej przerwie. Na ławce wspaniały trener a na parkiecie duet marzeń – zaledwie dwudziestodwuletni Kobe Bryant i dwudziestoośmioletni Shaquille O’Neal. Patrząc na ich grę czuło się coś niezwykłego, dziwne, trudne do opisania uczucie, przeświadczenie, że jesteśmy świadkami tworzącej się historii, że mistrzostwo z roku 2000 to dopiero pierwsza karta ich wspólnej sagi. Telefony, wywiady, wspólne zdjęcia w sportowych magazynach, wspólne imprezy, żarty w szatni, kolacje na mieście. Rywale zazdrościli Lakersom takiej miłości bo wszystko to co działo się poza boiskiem znajdowało  odzwierciedlenie w grze –  „Jeziorowcy” z Shaquillem i Kobe na czele rozumieli się bez słów i w normalnych okolicznościach byli nie do pokonania grając kilka klas ponad rywalami. Zupełnie jak Bulls z lat dziewięćdziesiątych.

 

    Kolejny marsz po mistrzostwo był jeszcze bardziej imponujący. Tylko jeden przegrany mecz w postseason roku 2001. Końcowy bilans 15:1 – rekord nie pobity do dziś. Drugi mistrzowski tytuł z rzędu. Kibice odetchnęli z ulgą ponieważ jak na dłoni widać było doskonale, że po pięcioletnim związku (od sezonu 1996/1997)  Kobe i Shaqa pojawiły się pierwsze rysy na monolicie. Kobe przestawał godzić się na granie drugich skrzypiec w zespole. Zaczął głośno zgłaszać aspiracje do bycia niekwestionowanym liderem L.A. Przez dużą część sezonu dyskretnie, niedosłownie a jednocześnie czytelnie dla wszystkich dawał do zrozumienia, że jest między nimi źle, zaczyna brakować powietrza a to co było dobrego już raczej nie wróci. Shaq robił dokładnie to samo. Ciosem, który przepełnił czarę goryczy był wówczas dla Bryanta wybór Shaq’a na MVP finałów. Czuł, że to on powinien dostąpić tego honoru, że to on grał lepiej.

    Będąc starszym i bardziej doświadczonym Shaq próbował jeszcze ratować ich wspólne relacje. Zdawał sobie sprawę, że pierścienia nie da się włożyć na palec w pojedynkę. Nie zrobi tego ani on ani Kobe jeśli nie będą znów razem, przynajmniej na parkiecie. Shaq publicznie nazwał Bryanta swoim idolem, wyznał iż uważa go za najlepszego koszykarza w NBA. Nie było jednak tajemnicą, że „Big Daddy” próbuje ratować coś czego od dawna już nie ma.

    Mimo telenoweli w „Lakerlandzie” do sezonu 2001/2002 „Jeziorowcy” przystępowali ponownie w roli faworytów rozgrywek. Shaq lobbował za przyznaniem Kobemu MVP na koniec sezonu (która jednak trafiła do Tima Duncana). Kobe starał się stwarzać pozory, że relacje miedzy nimi choć może nie idealne to pozwalają na normalną współpracę. Play-offy 2002 (nie licząc morderczego finału na zachodzie z Sacramento Kings) łącznie z finałem z New Jersey Nets wygranym 4:0 okazały się być wyjątkowo łatwą przeprawą. Najlepszym graczem finałów został trzeci raz z rzędu Shaq. Lakers mistrzami trzeci rok z rzędu.

    I wtedy po prawie siedmiu latach razem ostatecznie coś pękło. Shaq zwlekał z operacją kontuzjowanego palca u nogi. Wrócił do gry bez kondycji, bez motywacji za to z pokaźną nadwagą. Kobe kompletnie odciął się od swojego centra. Podczas przerw zajmował miejsce po przeciwnej stronie ławki, już nie dowcipkował, nie przybijał piątek. Shaq przestał „słodzić” w wywiadach nie kryjąc już swojej niechęci do Kobego. Dzięki geniuszowi trenerskiemu Phila Jacksona i niejako jeszcze z rozpędu lat poprzednich Lakers osiągnęli przyzwoity bilans 50:32. Wystarczyło to jednak tylko na piąte miejsce na zachodzie przed play-offs roku 2003. W pierwszej rundzie udało się jeszcze przełamać Wilki z Minneapolis 4:2 choć sama gra pozostawiała wiele do życzenia i nie wróżyła niczego dobrego w kontekście gry w II rundzie z głodnymi sukcesów San Antonio Spurs. Stało się to czego można było się spodziewać – przedwczesne (jak na tamten skład, jak na tamte ambicje) wakacje i porażka 4:2 z późniejszymi mistrzami NBA.

    Lato 2003 było w Los Angeles bardziej gorące niż kiedykolwiek wcześniej. Na ratunek utraconego mistrzostwa ściągnięto dwóch graczy All-Star – Karla Malone i Gary Paytona. Niemal w tym samym momencie cały koszykarski świat obiegła wieść o oskarżeniu Bryanta o gwałt. Nikt już nawet nie starał się stwarzać pozorów, że miedzy O’Nealem a Bryantem istnieje choćby mała nić porozumienia. Z etapu wzajemnego ignorowania się bądź niebezpośredniej krytyki obaj przeszli do gry w otwarte karty. Kobe ze wglądu na toczący się proces jak i sprawy zdrowotne nie stawił się na rozpoczęcie obozu przygotowawczego przed sezonem 2003/2004. Shaq zdawał się nie zauważać jego nieobecności – „jesteśmy w pełnym składzie” – wyznał dziennikarzom. Za pośrednictwem mediów zasugerował Bryantowi, żeby ten do czasu pełnego powrotu do zdrowia skupił się na podawaniu bardziej niż rzucaniu. Kobe tą samą drogą odpowiedział, iż nie ma zamiaru słuchać wskazówek centra odnośnie gry na pozycji obrońcy. Skrytykował Shaq’a za to, że na obóz znów stawił się „gruby i bez formy”, za to że przypisuje sobie sukcesy a po porażkach szuka winnych. Wyznał też, że jedynie od Shaqa nie dostał telefonu ze słowami otuchy w ciężkich dla niego momentach. „ Nie tak zachowuje się starszy brat w stosunku do młodszego” – zakończył Kobe. „ Niech odejdzie jeśli nie podobają mu się zasady panujące w moim zespole” – odbijał piłeczkę Shaq. Medialna wymiana ciosów trwała przez cały sezon. Po przegranym w kiepskim stylu finale z Pistons wiadome było, że zmiany są nieuniknione. Na początek nie przedłużono kontraktu z trenerem Jacksonem, O’Neal zażądał transferu a kiedy już spełniono jego prośbę kontrakt z Lakers przedłużył Kobe po chwilowym flircie z Clippers.

    Od tego momentu obaj zaczęli pisać nowe rozdziały w swoich koszykarskich karierach. Shaq w 2006 roku zdobył mistrzowski tytuł z Miami Heat mając u boku „młodszego brata” Dwyane’a Wade’a. Kobe dopiął swego – stał się niekwestionowanym liderem Lakers, został królem strzelców ligi, MVP sezonu regularnego. Tylko jednego ciągle mu brakuje – pierścienia. Wprawdzie ma już trzy ale kto raz zaznał smaku wygrywania, kto choć raz podniósł do góry puchar Larrego O’briena ten chce w podobny sposób kończyć każdy sezon.

    Wczoraj historia zatoczyła koło. Lakers znów wywalczyli sobie prawo gry w wielkim finale. Z mistrzowskich lat są w składzie już tylko Phil Jackson na ławce trenerskiej a na boisku Derek Fisher i Kobe. Całkiem inny Kobe. Pogodzony z historią, bardziej pokorny, skromniejszy  i bardziej doświadczony pod każdym względem. Wypowiada się ostrożniej a jego opinie są przemyślane i wyważone. Prawdziwy lider do bycia, którym dojrzał w mniej niż rok. Po trzeciej z rzędu nieudanej próbie zdobycia mistrzostwa bez Shaqa, Kobe zeszłego lata przeklinał swój zespół, chciał odejść do innego klubu, ba nawet odlecieć na Plutona. Dziś ta historia jest niemal tak odległa jak dystans dzielący Pluton i Ziemię. Prawdziwy lider i jego prawdziwy zespół potrzebują czterech wygranych by po sześciu latach znów poczuć coś co jest największą motywacją w tym sporcie – przeświadczenia, że jest się najlepszym w tym co się robi. Przeświadczenia że po godzinach morderczych treningów, litrach wylanego potu i łez, po nieprzespanych nocach, frustracjach po porażkach, momentach załamania i zwątpienia pojawia się nagroda dla najwytrwalszych . Nie da się jej kupić czy pożyczyć. Nigdy nie jest zagwarantowana i nigdy nie trafia w przypadkowe ręce. Zapomnijcie o milionach dolarów, zapomnijcie o reklamach, wywiadach i pięknych autach. Miłość do koszykówki, pragnienie bycia najlepszym to jest prawdziwy motor napędowy NBA, to jest esencja tej ligi.                

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.