Karol w Toronto cz. 2

Pierwsza część mojej relacji z Toronto skończyła się na tym, jak szykowałem się do meczu z Los Angeles Lakers.
Zacznijmy więc w tym miejscu, w którym skończyliśmy…

Po 76ers i Grizzlies, Lakers byli trzecim rywalem Raptors, których miałem okazję oglądać z bliska. Był to jednocześnie półmetek mojego maratonu. Trzeci mecz z sześciu. Każdy klub NBA ma swój home stand, czyli pewną ilość kolejnych spotkań przed własną publicznością nieprzeplatanych wyjazdami. Tegoroczny home stand Raptors przypadł właśnie na przełom listopada i grudnia i brzmiał sześć spotkań w jedenaście dni. Plan by to zrobić narodził się natychmiast po tym, jak nie poleciałem na ostatnie play-offy, na serię Raptors-Pacers (lub inną). A mogłem. Nie wszystkie marzenia da się spełnić. Więc czemu nie spełniać tych, które się da?

Przed swoim trzecim meczem czułem się już w ACC jak weteran. Tym bardziej kiedy na wejściu usłyszałem "hi Karol" od gościa, który wydawał akredytacje. Było ponad trzy godziny do meczu więc na spokojnie pogadaliśmy chwilę. Zapytałem czy dużo mają osób takich jak ja, z terenu. Okazało się, że tak. W końcu w barwach Raptors grają Litwin, dwóch Brazylijczyków, Kameruńczyk i Austriak. Szczególnie tego ostatniego, Jakoba Poeltla, dziennikarze z jego kraju (podobno) chętnie odwiedzają.
Patrząc na dziennikarzy, gołym okiem widać kto jest kim. Miejscowi, z posągowymi twarzami, w wytartych flanelach w kratę, robią swoją robotę i wychodzą. Ludzie ESPN, NBA czy innych wielkich tej branży wchodzą bez kolejki, bez ograniczeń, do samego centrum wydarzeń. Hollywoodzko uśmiechnięci, zimno profesjonalni, pojawiają się w idealnie skrojonych garniturach, ze swoimi mikrofonami, kamerami i pytaniami pod same nosy gwiazd. Te (gwiazdy) zdają sobie sprawę do kogo mówią, więc nie mają z tym problemu a raczej wiedzą, że lepiej nauczyć się nie mieć problemu z udostępnianiem siebie samych tym, którzy niebezpośrednio ich karmią.

Przyjezdni, którzy pojawiają się w Toronto na maksymalnie kilka meczów, starają się chłonąć wszystko jak gąbka. Wyłączają się na bodźce zewnętrzne jak dwuletnie dziecko na nocniku, któremu włączono w telewizji chmurkowe opowieści. Rozglądają się, cieszą, bywają niezdarni. Zdarza im się wejść nie tam, gdzie trzeba i zrobić coś, na co przepisy NBA mówią no,no,no. Oczywiście, ja jestem wśród nich.
Ciekawi mnie jak długo trwa okres ekscytacji. Ile mija czasu zanim szatnia NBA staje się dla nich jak każde inne miejsce pracy, jak szary kawałek taśmy na zakładzie.

   
 
Znałem już położenie najważniejszych dla mnie miejsc – obie szatnie, pokój dla mediów, hokejową lożę prasową dla reszty świata spoza rodziny najsilniejszych na rynku graczy, spoza lokalnych mediów związanych z Raps. Unikałem tego miejsca jak tylko się dało.

Lakers byli w back to back. Dzień wcześniej wygrali w Chicago. Ich przygotowania do meczu w Toronto były więc bardzo lekkie. Najpierw wyszedł Ingram poćwiczyć rzuty i pracę nóg z Judem Buechlerem – tak, dobrze Ci się kojarzy. Tym Judem Buechlerem, który w latach 1996-98 zdobył z Bulls Jordnana i Pippena trzy mistrzostwa. Tym samym, o którym Ryszard Łabędź zwykł był mówić "w siatkarskim stylu Jud Buechler" bez względu na to co Jud by na parkiecie nie zrobił.


                            

Później zaczęli pojawiać się kolejni gracze L.A. Trochę rzutów, trochę wygłupów, trochę rozmów, drobne rozciąganie.
Kilka fajnych wsadów zrobił Larry Nance Jr. Niezłym dosiężnym zaskoczył mnie Marcelo Huertas. Ron Artest (tak, Ron Artest nie żaden Metta World Peace. Nie poprawiajcie mnie za każdym razem gdy odmawiam tytułować go per MWP. Nie przespałem ostatniej dekady, robię to świadomie) bardzo skupiony był na swojej rozgrzewce. Głównie ćwiczył trójki, potem trochę osobistych. Przybił dużo piątek. Widać, że gra rolę doświadczonego wujka w tej młodej ekipie.


Raps wygrali ten mecz różnicą 33 punktów. Chyba nikt jeszcze wtedy nie przypuszczał, że dla podopiecznych Luke’a Waltona będzie to pierwsza porażka z serii z ośmiu kolejnych oraz 14 z następnych 15 meczów.

Po ostatnim gwizdku ruszyłem w stronę szatni gości. Znałem już procedurę. Czekamy aż większość zawodników wyjdzie spod prysznica i ubierze się przynajmniej w bieliznę. Wtedy dostajemy znak od pewnego człowieka, że można wchodzić. Niektórzy gracze dbają o to, żeby z mediami rozmawiać w pełnym stroju, pod krawatem, nabalsamowani, wyperfumowani, gotowi do wyjścia. Inni celowo zostają długo w meczowych trykotach, przykładają do kolan (i innych części ciał) lód, sprawdzają w telefonach co wydarzyło się w cyberprzestrzeni, gdy byli na boisku. Potem przeznaczają chwilę dla mediów by później zniknąć za kotarą prowadzącą pod prysznice i dać sobie tyle czasu, ile potrzebują.
 

Jeśli zawodnik jest wielką gwiazdą albo zagrał świetny mecz, wtedy media gromadzą się wokół niego. Jeśli chodzi o ten wieczór, to większość skupiła się na Jose Calderonie (Hiszpan spędził w Toronto siedem i pół sezonu), Williamsie, Ingramie i Clarksonie.

Nie ma idealnej taktyki, jeśli chodzi o zadawanie pytań. Jeśli chcesz podejść do gwiazdy musisz liczyć się z tym, że najpierw swój materiał muszą zrobić przedstawiciele największych mediów. Ty jak ten padlinożerca, musisz poczekać na swoją kolejkę. Co w zasadzie i tak nie ma sensu bo gdy tylko człowiek ESPNu kończy pytać, dany gracz kończy w tym samym momencie swoje powinności wobec mediów. To, co powiedział, znajdziesz na ich stronie a kopie na innych portalach. Nie ma możliwości o dopytanie o coś w formacie 1na1.
Możesz więc podejść do zawodnika mniej obleganego i wtedy masz szansę pogadać.
Nie złapiesz kilku srok za ogon. 

Zdziwiłem się, gdy zauważyłem, że nikt nie podchodził do Artesta.
Zrobiłem to ja. 
"Ron, możemy pogadać?"
– zapytałem. Uśmiechnął się, wskazał miejsce koło siebie.

O swojej roli w młodych Lakers: Chcemy wygrywać i dobrze się przy tym bawić. Tu w sumie nie ma wielkiej filozofii.

O tym, że nie ma już Kobe’ego w pobliżu: On się dobrze bawił przez 20 lat. Teraz kolej na tych młodych chłopaków.

Jak długo chciałby jeszcze pograć zawodowo: Fizycznie czuję się dobrze ale jak długo jeszcze pogram, trudno powiedzieć. Ciągle odnajduję radość w graniu w koszykówkę a dla mnie to najważniejsze.

Przypomniałem mu pewną akcję z jego czasów w Bulls z roku 1999 (w meczu z 76ers). Trzy wsady w ciągu ledwie kilku sekund gry. Zapytałem czy pamięta, a jeśli tak, to żeby coś o tym opowiedział. Uśmiechnął się szeroko: Pamiętam, oczywiście. Cały ja w tamtych czasach. Ile miałem wtedy lat 19-20? Uwielbiałem rywalizację i dobrą zabawę na parkiecie.


                            



O jego największym osiągnięciu w karierze: (długa chwila zastanowienia) Hmm. Potrafiłem pozostać sobą przez te wszystkie lata. Nie zmieniłem się jako człowiek. Ciągle przyjaźnie się z ludźmi, z którymi się wychowałem. Moim zdaniem to jest wielkie osiągnięcie bo kiedy w grę wchodzą duże pieniądze ludzie często zapominają skąd pochodzą.

O tym, jak dba o własne ciało, o odżywianiu: Staram się jeść zdrowo, jeść to, co dostarcza nam planeta Ziemia.

Chciałem sprecyzować pytanie. Zapytałem czy unika konkretnych produktów. Ale chyba już wtedy straciliśmy łączność z bazą: Człowiek znajdzie na Ziemi wszystko to, czego jego organizm potrzebuje do prawidłowego funkcjonowania. Myślę, że, hmm, no wiesz, chyba że przybyliśmy tu z innej galaktyki, czego ja nie wiem. Z tego co wiem, to jesteśmy z planety Ziemia więc jedyne, co musisz zrobić, to jeść produkty z naszej planety. Jeśli to sobie zapewnisz, to będzie z Tobą wszystko w porządku.      

W szatni był spokój. Została garstka ludzi. Zawodnicy zabierali ze stołu porcje przygotowanego dla nich jedzenia i kolejno wychodzili. Facet od sprzętu sportowego (pracownik ACC) w gumowych, czarnych rękawiczkach, składał brudne ubrania do sporego plastikowego kontenera. Zapytałem Rona czy możemy zrobić sobie zdjęcie, co teoretycznie jest niedozwolone w szatni.
Powiedział "oczywiście". Zaproponowałem, żeby to on, z racji tego, że jest wyższy, zrobił zdjęcie – dla lepszej perspektywy.

"Musisz wyprostować rękę w łokciu i będzie dobrze." – polecił. Zaśmiałem się.

Ron Artest i łokieć w jednym zdaniu kojarzą mi się w zasadzie tylko z jednym. Tym razem obyło się bez takich.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.