Bycie lepszym, w cokolwiek, od swojego idola z dzieciństwa to jest coś! Bycie lepszym to zły dobór słów. Wyprzedzenie swojego idola z dzieciństwa na jakiejkolwiek liście to jest coś! Jeśli jest to lista najlepszych strzelców w historii NBA, to jest to chwila…historyczna.
Oczywiście tak. Michael Jordan potrzebował znacznie mniej sezonów, mniej meczów niż Kobe Bryant by zdobyć swoje 32292 punkty. Nie o to chodzi. Wyprzedzenie Mike’a na tej najważniejszej statystycznie liście nie sprawia, że Kobe zabiera mu jego miejsce w historii koszykówki. Wydarzenie to jest jednak, mimo wszystko, czymś bardzo wielkim. Wielkim dla samego Bryanta, który całe życie wzorował się na Jordanie. Wielkim dla NBA. Wielkim dla fanów i kronikarzy.
Panie i panowie – w nocy z 14. na 15. grudnia w meczu z Minnesotą Timberwolves, Kobe Bryant wyprzedził samego Michaela Jordana, największego koszykarza wszech czasów, na liście najlepszych strzelców w dziejach NBA!
Historia wydarzyła się na naszych oczach a my byliśmy jej świadkami.
Zapytaj młodszych kolegów jak bardzo nam zazdroszczą, że mieliśmy to szczęście oglądać Jordana na żywo.
Za parę lat, kolejne pokolenie fanów NBA będzie nam zazdrościć, że mogliśmy oglądać na żywo Bryanta.
prawdopodobnie już tylko półtora roku gry. Cieszcie
się nim, bez względu na to czy mu kibicujecie czy nie. Jest żywą legendą
NBA. Gdy Jordan wrócił do ligi i zagrał dwa sezony dla Washington Wizards, to bardzo wielu marudziło, że rozmienia swoją wielką karierę na drobne, że
jest gruby, że jest wolny, że nie skacze, że to, że tamto. Dwa lata
szybko zleciały. Pustka pozostała. Nie popełnijcie tego samego błędu.
Wyprzedzenie Jordana nie zmienia porządku w hierarchii NBA. M.J. nadal jest i zawsze będzie najlepszym, jaki kiedykolwiek pojawił się na koszykarskim parkiecie.
Ale dlatego właśnie zdystansowanie go gdziekolwiek, w punktach szczególnie, budzi takie emocje i kolejny raz otwiera dyskusje na temat miejsca Kobe Bryanta w historii.
Dla mnie sprawa jest tu dość czytelna, choć zdaję sobie sprawę, że zdania w tej kwestii są bardzo podzielone. I dobrze. Tak powinno być. Bo rozmawianie o najlepszych w historii to nie 2+2=4. Nie da się tego jednoznacznie stwierdzić ale właśnie przez to jest w tym tyle piękna. Można godzinami dyskutować o historii NBA w oparciu o wiedzę i własne odczucia…i nigdy nie dość do porozumienia.
Kobe Bryant ma wielu
krytyków, którzy nie lubią go z jakiegoś konkretnego lub z kilku różnych powodów (Trzeba
odłożyć w tym momencie na inną okazję niezaprzeczalny fakt, że gdyby
Mike żył w czasach internetu i mediów społecznościowych to zapewne
miałby dużo więcej hejterów niż ma teraz Kobe). Jednym z
nich, często podawanym, jest to że za bardzo
naśladuje/przypomina Michaela Jordana.
Cóż dla mnie ten argument jest tak
chybiony, jak rzuty osobiste Shaq’a i śmieję się ilekroć go
słyszę. Bo dla mnie jeśli ktoś w grze przypomina tego najlepszego, to
znak że sam też musi być dobry. Wyciąganie tego w dyskusyjnym hejcie
Bryanta jest klasycznym strzałem w kolano.
mnie Kobe Bryant (nie od wczoraj) jest drugim najlepszym koszykarzem wszech czasów. Kropka. Koszykarz kompletny. Rzut, kozioł, penetracje, podniebne zagrania, finezja, gracja, nieprzeciętny talent i atletyzm. Ale to, co dystansuje Bryanta (a wcześniej Jordana) od innych to głowa. Pragnienie zwycięstwa graniczące z obsesją, pewność siebie granicząca z arogancją – albo powiedzmy wprost – przekraczająca tę granicę.
Potrzeba nowych wyzwań, dążenie do bycia najlepszym i wygrywania we wszystko, co tylko się da.
Nie mam na to matematycznego wzoru, który dałoby się sprawdzić laboratoryjnie i
wyliczyć. To jest moja opinią, z którą można się zgadzać lub nie. Zapraszam do dyskusji. Zresztą sam Jordan powiedział kiedyś, że tylko Bryant może być z nim porównywany.
Wyprzedzając pytanie dlaczego nie LeBron odpowiadam…
Miał ciało i talent, żeby być drugim najlepszym graczem w dziejach koszykówki. Ale nie miał tej mentalności. Używam celowo czasu przeszłego bo ośmielę się postawić tezę, że jeśli po 12 latach w lidze, w 'przededniu’ 30. urodzin nie pokazał światu "tego podejścia", to już go nie pokaże.
Ci, którzy są jego wielkimi fanami, powinni mieć żal do niego o to.
Jordan i Bryant nie oddaliby piłki, gdy ważą się losy meczu. James by oddał. Robił to wiele razy. Powiesz, że to kwintesencja gry zespołowej. Ja powiem, że miejsca w historii są pojedyncze. Jordan zabrał piłkę Malone’owi, przekozłował bosko, pozwolił, żeby czas trochę upłynął. Ruszył do przodu, zwiódł Russella, klepnął go w tyłek, po czym trafił rzut na miarę szóstego tytułu. Nie szukał podaniem Pippena, Kerra czy Kukoca. To był jego moment. A podobnych miał w karierze wiele.
James po meczu nr 4 tegorocznych Finałów, gdy Spurs objęli prowadzenie 3:1, zdradził, że dość szybko przestał rozmyślać o porażce bo do szatni przyszli jego synowie i zaczęli się bawić.
Jordan i Bryant nigdy by czegoś takiego nie powiedzieli.
…ale to tylko dygresja na temat dlaczego nie LeBron. Już wiesz dlaczego.
Wracając do Bryanta to powtórzę raz jeszcze – Ty młody chłopcze i Ty młoda dziewczyno – czujcie się zaszczyceni, że żyjecie w czasach, gdy Kobe biega po parkietach NBA. Jeśli teraz tego nie rozumiecie, to zrozumiecie to za parę lat, gdy jego w lidze już nie będzie.