Książka „Boston Celtics, Larry Bird i czasy, które nie wrócą” już do nabycia!

Kiedyś, to było…nie, nie, spokojnie. To nie będzie kolejny tekst o tym, jak to niegdysiejsza NBA była lepsza od wszystkiego tego, czym jest ta obecna. To będzie moja mała recenzja książki „Boston Celtics, Larry Bird i czasy, które nie wrócą” autorstwa Dana Shaughnessy’ego. Wczoraj, czyli 26 października, miała miejsce jej polska premiera.
Pisząc „kiedyś, to było” mam na myśli okoliczności, w jakich znalazł się pan Shaughnessy, kiedy na początku lat 80′ tamtego wieku przyszło mu pracować dla Boston Globe i zajmować się równolegle pisaniem o Celtics i jak Red Sox. Okoliczności, które w obecnych czasach po prostu już się nie wydarzą. Nie w takiej formie i kształcie. Niestety.
Wtedy NBA nie była tak bogata, tak popularna, tak na wskroś profesjonalna. Zawodnicy latali komercyjnymi samolotami, a nie prywatnymi. Spali w nie najlepszych hotelach. Stykali się z tymi samymi komunikacyjnymi wyzwaniami i problemami, z jakimi stykali i nadal stykają się w podróży przeciętni ludzie. A wraz z graczami beat writerzy, czyli dziennikarze, którzy na bieżąco donoszą światu o tym, co dzieje się w danym klubie. Beat writerzy istnieją i dziś, ale warunki ich pracy są zgoła inne, niż wtedy. Dziś zawodnicy nie potrzebują utrzymywać jakichkolwiek relacji z dziennikarzami. W dobie internetu i mediów społecznościowych, sami dla siebie są platformami przekazu informacji i utrzymywania relacji z kibicami, którzy są ich pośrednimi chlebodawcami.

„Noc w noc widywałem siebie sprzed 29 lat, w gigantycznych okularach Michaela Caine’a, siedzącego kilka metrów od ławki Celtów i gorączkowo piszącego na klawiaturze, gdy Bird trafiał kolejne rzuty z półdystansu. Rząd prasowy przylegał do ławki. Słyszałem, jak Robert Parish krzyczał:
„Jesteś sam!”, kiedy Cedric Maxwell przejmował krycie Kareema
Abdula-Jabbara.”

W tamtej NBA dziennikarze siedzieli blisko parkietu w czasie meczów, blisko ławek, tak blisko wydarzeń, jak tylko się da. Dziś te miejsca zarezerwowane są dla fanów z najgrubszymi portfelami, a media wystrzelone zostały w wielu przypadkach pod same kopuły hal.

„[…] pisanie o Boston Celtics przez cztery sezony było moją pracą. W latach 80. relacje w prasie wciąż znaczyły coś dla zawodowych drużyn, a Celtowie przyjmowali dziennikarzy z bostońskich dzienników. Oznaczało to, że wczesnym rankiem lataliśmy z zawodnikami komercyjnymi samolotami, czekaliśmy razem na bagaże i jeździliśmy autobusami z drużyną. Mieszkaliśmy w tych samych (wówczas przeciętnych) hotelach. Siedziałem przy śniadaniach, obiadach i pitych nocami piwach z Larrym Birdem i jego kolegami z drużyny. Czasami rzucaliśmy nawet razem do kosza w pustych salach gimnastycznych, gdy zawodnicy byli prewencyjnie bandażowani przed treningami. Praca dla Celtów
w takich warunkach była jak bycie częścią drużyny – bez sławy, pieniędzy i groupies.”

W tamtej NBA dziennikarze mogli oglądać całe treningi. Dziś mają dokładnie zaplanowane od kiedy do kiedy mogą wejść i popatrzeć na ćwiczących zawodników, a potem zadać im jakieś pytania. Zwykle jest to pierwsze lub ostatnie 15 minut zajęć.

„Wysłanie reportera do Bańki kosztowało 54 tysiące dolarów, a opłatę uiściło tylko dziesięć niezależnych serwisów medialnych. Dziennikarze musieli podpisać zobowiązanie, że jeśli zobaczą zawodnika lub trenera poza oficjalnym czasem przeznaczonym dla mediów, nie będą się do nich zbliżać. Kontrakt eliminował wszelkie możliwości nieformalnych kontaktów z zawodnikami i trenerami i stawiał ostatni mur między sportowcami a dziennikarzami. Kiedyś, w epoce kamienia łupanego, gdy po ziemi krążyli jeszcze Bird i Maxwell, relacjonowanie życia drużyny było zabawne i pouczające. Ciężko pracujący dziennikarze, którzy dziś piszą o Celtics, nigdy nie będą mieli okazji poznać Jaylena Browna czy Jaysona Tatuma w taki sposób, w jaki my znaliśmy Birda, Waltona i Dennisa Johnsona. O tym właśnie jest ta historia.”

Dlatego właśnie w tym przypadku „kiedyś, to było” nabiera znaczenia. Książki o NBA powstają i nadal będą powstawać. Ale takiego dostępu do ligi, do graczy, takich relacji na linii dziennikarz-zawodnik, jak wtedy, siłą rzeczy już nie będzie. Nie na taką skalę, nie w takiej formie.
Shaughnessy zabiera nas do zielonej…chciałem napisać limuzyny, żeby podkreślić ekskluzywność i unikatowy charakter materiału zgromadzonego w tej książce, ale prawda jest taka, że zabiera nas do zielonego autobusu – czasem trochę cuchnącego, czasem rozklekotanego – i pokazuje z bardzo bliska drużynę Boston Celtics z jej zawodnikami w sposób, o którym tylko pomarzyć mogą współcześni dziennikarze pracujący przy NBA.
Shaughnessy, moim zdaniem, w znakomity sposób żongluje w tej książce faktami, ciekawostkami, anegdotami i bezpośrednimi wypowiedziami graczy.

„Bez wątpienia w południowej Indianie są dorośli, którzy dziś chwalą się
znajomym, że Larry Bird był kiedyś ich instruktorem nauki jazdy.”

Kolosalne znaczenie ma też to, że Shaughnessy nie starał się idealizować ludzi i wydarzeń pokazanych w książce. Pokazuje zawodników takimi, jakimi byli ze swoimi wadami i przypadłościami. Niejednokrotnie wygląda to tak, jakby pozbawiony emocji student dziennikarstwa przyszedł „odbębnić” praktyki, w których miał zrobić reportaż z miejsca, które w ogóle go nie interesuje. Nie zrozummy się źle. Shaughnessy zrobił to wyśmienicie. Ten (pozorny?) brak wielkich emocji, to ogromna wartość tej książki. To jest kawał rzetelnego, porządnego dziennikarstwa. Oczywiście miał też niesamowite szczęście. Przyszło mu pracować przy jednej z najlepszych drużyn w historii NBA, w legendarnym klubie, w czasach, które same w sobie były ciekawe, w momencie, w którym liga zaczynała dopiero rosnąć w siłę popularności.

Książkę kupić można TUTAJ

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.