Miałem na studiach taki przedmiot, który nazywał się „małe formy literackie”. Zajęcia prowadził śp. Marek Nowakowski (zmarł 16. maja 2014 roku). To był bardzo ciekawy przedmiot i równie ciekawy prowadzący. Czytaliśmy fragmenty książek różnych pisarzy, potem je omawialiśmy, dyskutowaliśmy o różnych problemach poruszanych w tychże dziełach. Zajmowaliśmy się warsztatem danego twórcy, technikami literackimi, jakie stosował w swoich dziełach, żeby osiągnąć pożądane efekty. Nowakowski otworzył nam oczy na pisarzy, których większość z nas wcześniej nie znała.
Nie będę oszukiwał, wtedy nie znałem twórczości Marka Nowakowskiego. Słyszałem o nim, ale nie czytałem jego dzieł. Z kolei moja koleżanka była wielką fanką jego książek i w ogóle jego postaci. Raz nawet uroniła łzę w czasie zajęć. Rozmawialiśmy o czymś. On, swoim niskim głosem, przeczytał fragment dzieła Iwana Bunina. Zrobiło się tajemniczo. Ona wyszeptała do mnie „teraz tylko brakuje, żeby zapalił papierosa…”.
Nie minęła minuta. Nowakowski sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej marynarki, wyciągnął paczkę papierosów. Spokojnym ruchem, patrząc cały czas na nas, wyjął jednego, włożył do ust i przypalił. Mocno się zaciągnął i wygodnie rozsiadł, o ile można o wygodzie mówić w odniesieniu do uniwersyteckich foteli dla prowadzących. Po chwili wrócił do poprzedniej, mniej wygodnej pozycji, i rzucił jakieś pytanie…
Jej, tej koleżance, po policzkach spłynęły łzy. To była magia. Wiem doskonale co czuła. Ja się prawdziwie wzruszyłem, gdy udało mi się zrobić głupie zdjęcie i zamienić parę słów z Kevinem Garnettem. Gdybym przez semestr miał okazje mieć z nim regularnie jakieś zajęcia to uuu Mój Boże! Miałbym najstaranniej prowadzony zeszyt, odrobione lekcje i najwięcej plusów za aktywność. Na zajęcia przychodziłbym wykąpany, wyperfumowany i zawsze pod krawatem. Więc tak, wiem doskonale co czułaś wtedy, Marto.
Nowakowski raz zadał nam pracę domową – napisać opowiadanie. O czym się chce. Byleby mieściło się to w konwencji opowiadania. Nie odrobiłem lekcji. W końcu Nowakowski to nie Garnett… tak, wiem, słaby żart. Myślałem, że to dla chętnych, a ja za bardzo chętny nie byłem. Myślałem, że ze dwie, trzy osoby przeczytają swoje opowiadania, a potem przejdziemy do zajęć. Jednak nie. Każdy, dosłownie każdy, musiał wyjść na środek, usiąść w wygodnym, jak na uniwersyteckie standardy, fotelu i odczytać swoją pracę. Mistrz w tym czasie zajął krzesełko regularnego studenta.
No to ładnie, pomyślałem. Są wykładowcy, u których można kombinować, usprawiedliwiać się, żalić i tak dalej. Są też tacy, którzy z miejsca, różnymi metodami, zdobywają sobie szacunek łamane przez poczucie strachu i głupio Ci nawet myśleć o tym, że mógłbyś iść i próbować coś ugrać. Nowakowski bez wątpienia należał do tej drugiej grupy. Raczej się go nie baliśmy, ale ciężko byłoby wyobrazić sobie, że ktoś idzie do niego i próbuje dyskutować o nieodrobionej pracy.
„Masz cztery godziny. Napisz coś, żeby tylko zaliczyć.” – powiedziała koleżanka. Taka inna, nie ta fanka Nowakowskiego.
Faktycznie, zajęcia trwały cztery godziny, więc był czas, żeby to zrobić. Tylko o czym? Kolejne osoby podchodziły czytać swoje prace. Były fajne. Ciekawe, dobrze napisane historie. Mądre, śmieszne, z morałem. Nowakowski słuchał, komentował. U jednych więcej, u innych mniej.
No nic, zacząłem pisać. Lepiej mieć cokolwiek, niż nic i przecież nie każdy musi zostać Buninem.
No i w końcu napisałem. Myślałem, że będzie gorzej w sensie, że będę się częściej zacinał, wkładał długopis do ust, rozglądał po sali i myślał co dalej. Jakoś poszło. W akompaniamencie czytanych prac, głosu komentarza Nowakowskiego oraz regularnego pytania „jak Ci idzie?” uwinąłem się w jakieś dwie godziny.
Kilka osób zauważyło, że moje opowiadanie powstawało w czasie zajęć, więc kiedy przyszła moja kolej wyjść na środek i je odczytać, widziałem rysujące się uśmiechy na twarzach niektórych. Ja sam byłem gotowy na to, że dobrze się to nie skończy.
Siadłem, zacząłem czytać. Gdy skończyłem, nie przestawałem patrzeć w kartkę. Zresztą, podczas czytania, też chciałem być ukryty za nią. Głupio mi było spojrzeć Nowakowskiemu w oczy. Spodziewałem się, że za chwilę zostanę ostro wypunktowany przez pisarza, a potem wyśmiany przez grupę. Czułem, ze na moich policzkach dałoby się usmażyć jajecznicę.
„Piszesz coś?” – zapytał mistrz.
„Raczej nie.” – odpowiedziałem, cały czas patrząc na swoje bazgroły, cały czas bez kontaktu wzrokowego z mistrzem i grupą.
„To zacznij.” – powiedział Nowakowski, a jego twarz na chwilę rozmyła się w kłębach papierosowego dymu.
To zacząłem…