Tak sobie wymyśliłem właśnie, że w środy (nie wiem czy regularnie) będę wrzucał jakieś klasyki gatunku. Będę przypominał mecze, wydarzenia które złotymi literami zapisały się na kartach historii NBA.
Na dobry początek meczu nr 6 Finałów 1996 roku.
Bulls w rozgrywkach 1995-1996 wygrali rekordowe 72 mecze w rundzie zasadniczej. Wspominając tamten sezon, patrząc na tych 10 porażek można pokusić się o tezę, że gdyby bardzo chcieli to jeszcze ze 4-5 z tych dziesięciu mogliby wygrać. Ale nieważne.
Był to pierwszy pełny sezon Michaela Jordana po pierwszym przejściu na emeryturę po sezonie 1992-1993. Wrócił po 18 miesiącach przerwy, po załamaniu związanym z tragiczną śmiercią ojca, po chwilowym flircie z baseballem (na szczęście dla nas miłość ta nie była odwzajemniona). Kiedy rzucił Knicks 55 punktów w MSG zdawało się, że mimo iż z 45 to w dalszym ciągu jest tym 23 jakiego znaliśmy. Niestety dla siebie, dla Bulls i fanów nie był. Może to on sam, może to niewystarczająco dobra drużyna w jakiej przyszło mu grać, może za silni Magic z młodym Shaq’iem i Penny Hardaway’em… a może po trochu wszystkiego. Orlando wysłało Jordana na przedwczesne wakacje i zrobili to w sposób, który upokorzył wielkiego Byka.
Jordan ostro przepracował lato 1995. Zgodził się zagrać w "Space Jamie" tylko i wyłącznie pod warunkiem, że Warner Brothers obok planu zdjęciowego wybudują mu halę gdzie będzie mógł spokojnie przygotowywać się do sezonu. Tak też się stało. Treningi, siłownia, zdjęcia, treningi, siłownia, zdjęcia…. i tak dalej.
Trzeba pamiętać, że M.J. miał już wtedy 32 lata i żadna z młodych gwiazd nie miała zamiaru łatwo pozwolić mu wrócić na szczyt. Jordan, jak to miał w swoim zwyczaju tak obsesyjnie podszedł do treningu, że na obozie treningowym pojawił się z ciałem jak z posągów Fidiasza z ledwie 4% tkanką tłuszczową.
Bulls przeszli przez sezon regularny jak nikt nigdy wcześniej, jak nikt nigdy później.
Ale przecież nie 72:10 było celem samym w sobie dla żywej legendy tego sportu.
W pierwszej rundzie długo oczekiwanych w Chicago play-offów gładkie 3:0 z Miami, choć Pat Riley zarzekał się że ma sposób na Bulls. Potem 4:1 z Knicks – Patrick Ewing do dziś twierdzi, że jego Knicksi byli lepsi. W Finale Konferencji słodka zemsta na Orlando Magic i nieoczekiwane 4:0. Nieoczekiwane, bo choć Bulls byli faworytami serii to nikt nie spodziewał się, że Shaq i Penny dadzą tak łatwo się zmieść.
Finał ze Seattle Supersonics miał być formalnością. Analitycy zza oceanu bardziej zastanawiali się w ilu meczach podopieczni Phila Jacksona skończą serię aniżeli kto wygra Finał. Faworyt był jeden.
Po trzech meczach wydawało się, że to koniec. Bulls po dwóch wygranych u siebie, pokonali Seattle w Key Arena 108:86 w meczu nr 3. Gładkie 3:0, szampan w lodówce, czapeczki i koszulki z napisem "1996 NBA Champion" poszły do druku.
"Nice Try Chicago But No Cigar" – brzmiał jeden z banerów przyniesiony przez fanów Sonics do Key Arena.
Podopieczni George’a Karla będąc pod ścianą, nie mając już absolutnie nic do stracenia, odwołali się do koszykówki która pozwoliła im wygrać aż 64 mecze w sezonie. W cieniu rekordu Bulls często pomijany jest fakt, że był to też sezon Seattle. Tylko 8 wygranych mniej niż Bulls. Kemp, Payton, Hawkins, Schrempf i reszta grali niesamowity basket. "Gdyby nie Jordan i Bulls"…
107:86 w meczu nr 4 i 89:78 w meczu piątym.
Seria wracała do Wietrznego Miasta. Powiedzieć, że presja przeniosła się na Byki, że to oni znaleźli się pod ścianą to powiedzieć za dużo ale faktem też było, że uśmiechy i poklepywanie się po plecach zastąpiło pełne skupienie. Nikt nie chciał dać złapać Sonics wiatru w żagle bo przecież przypadkiem w Finałach się nie znaleźli. Murowany faworyt to określenie dobre dla kibiców i dziennikarzy. Tam naprawdę trzeba jednak było wyjść, zmęczyć się i spocić.
Ron Harper przez trzy pierwsze mecze świetnie radzący sobie z Paytonem doznał kontuzji lewego kolana, która kilka tygodni później skończyła się operacją. Do tego grał z urazem kostki i bólem pleców. Scottie Pippen po urazie stopy z końcówki sezonu regularnego, w zasadzie przez całe play-offy nie mógł odnaleźć swojego rytmu w ataku ale jak zawsze nadrabiał świetną grą w obronie.
Dla Michaela Jordana dzień meczu był dniem wyjątkowym. Nie tylko stanął przed szansą zdobycia swojego czwartego w karierze tytułu mistrza NBA i powrotu na szczyt ale także a może przede wszystkim przyszło mu grać w Dniu Ojca.
Jego ojciec, James Jordan nie żył niemal dokładnie od trzech lat a jego tragiczna śmierć była jedną z przyczyn, dla których M.J. porzucił NBA.
Walka z własną legendą, pamięcią o ojcu, z którym bardzo był związany i z nimi – Seattle Supersonics, którzy nie mieli zamiaru być tłem wydarzeń…
Enjoy the game…