Finały 1998 roku były, według telewizyjnych ratingów, najbardziej oglądanymi Finałami w historii NBA a Game 6 tychże Finałów, był najbardziej oglądanym pojedynczym meczem, w historii NBA.
Sezon 1997-98 był ostatnim sezonem, w którym Michael Jordan i Scottie Pippen walczyli razem w barwach Bulls pod wodzą Phila Jacksona. W szatni Byków nazywano te rozgrywki „ostatnim tańcem”. Niby istniała szansa, mała ale zawsze, że M.J., Pippen, Rodman i Jax wrócą na kolejne rozgrywki, ale w zasadzie nikt w to nie wierzył. Pippen był obrażony na zarząd Bulls, który przez lata nie potrafił, przede wszystkim finansowo, docenić jego statusu gwiazdy ścisłej elity NBA. Jackson powoli zaczynał czuć się wypalony psychicznie i potrzebował albo silnego bodźca motywacyjnego albo dłuższej przerwy w coachingu. Jordan nie chciał grać dla innego trenera, niż Jax i nie chciał rozstawać się z Pippenem. Rodman czekał na rozwój wydarzeń.
Bulls wygrali w tamtym sezonie 62 mecze, ale nie dało im to przewagi parkietu na całe play-offy. Mieli ją Utah Jazz, dzięki wygraniu obu bezpośrednich starć, przy takim samym bilansie ogólnym.
Zapis video z ostatniej kwarty tego legendarnego meczu nr 6 pokazuje w skondensowany sposób to, co czyniło Jordana najlepszym graczem NBA przez wiele lat a ostatecznie uczyniło go najlepszym w historii tej gry.
Ostatnie trzy akcje meczu zdają się wyreżyserowane. Dopiero po latach, po milionowym odtworzeniu, dociera do nas jak niesamowity był to wyczyn Jordana.
35-letnie ciało, błagające o odpoczynek, stojące, niemal słaniające się na miękkich nogach. Tylko tak silny charakter mógł zmusić je do ostatecznego wysiłku.
45 punktów Jordana z 87 całej drużyny. Angażowanie kolegów w atak? Nie, nie, to nie ta bajka. Jordan oddał 35 ze wszystkich 67 rzutów, które Bulls oddali w tamtym meczu. Zanotował 1 (jedną) asystę. Jestem więcej niż pewny, że koledzy nie mieli i po latach nie mają mu za złe, że za często nie podawał im piłki tamtego wieczoru w Salt Lake City.
Dopiero po latach potrafiłem docenić jak świetną drużyną byli tamci Jazz, jak świetnym trenerem był Jerry Sloan, jak świetni byli Karl Malone i John Stockton. Gdyby nie Bulls, Jazz mieliby dwa mistrzowskie tytuły na koncie. Jestem tego pewny.
Gdyby Jazz wygrali ten szósty mecz, najprawdopodobniej też wygraliby game 7. Mam poważne wątpliwości czy Jordan byłby wtedy w stanie zregenerować swoje ciało w 48 godzin i doprowadzić je do stanu używalności, a pisząc używalności mam na myśli formę na grubo ponad 40 minut w meczu i przynajmniej 35-40 punktów. Podejrzewam, że nawet i jego charakter miałby poważne problemy z dźwignięciem tych spracowanych nóg. Tak po prostu, fizycznie. Jordan, eksploatowany przez całe play-offy jak transkontynentalna lokomotywa XIX-wiecznej Ameryki, grał mecz 6 jak profesor. Zero zbędnych ruchów, żadnych niepotrzebnych wydatków energetycznych. Czytał obronę i brał z niej tyle, ile mógł. To była wersja Jordana jako koszykarza ostatecznego. Trzeba to przypomnieć i mocno podkreślić – Bykom nie wystarczało wtedy 20-25 punktów od swojego lidera, tak, jak choćby dwa lata wcześniej w serii ze Seattle. Oni potrzebowali z jego rąk przeszło 30 punktów a w obliczu kontuzji pleców Pippena, które po Finałach zoperował, i nierówno grającej ławki, nawet więcej. Warto też pamiętać, że wyczyny Jordana w ataku, zawsze mocno w cień odsuwały jego grę w obronie. A ta była tytaniczna, wzorowa i mimo wszystko, trochę niedoceniana. No i oczywiście kosztowała go mnóstwo energii.
35-letni Jordan, za całe play-offy 1998 roku (21 meczów), notował średnio 32.4 punktu, 5.1 zbiórki, 3.5 asysty oraz 1.5 przechwytu.
A teraz nalejcie sobie czegoś do szklanki, usiądźcie wygodnie, ustawcie video na pełny ekran. Cofamy się w czasie o dokładnie 20 lat…
14 czerwca, rok 1998. Salt Lake City, hala Delta Center.
A tutaj cały mecz: