Nasz głos w NBA – mój wywiad dla magazynu Świdnik – wysokich lotów


Dziennikarz, sędzia, ogromny fan basketu. Karol Śliwa
ze Świdnika ma na swoim koncie spotkania z największymi gwiazdami
koszykówki. Widział na żywo mecze NBA, Mistrzostwa Europy i Świata oraz
tegoroczny Mecz Gwiazd NBA w Kanadzie. Od prawie dekady prowadzi bloga
„Karol Mówi”. Łączy pasję z pracą i robi to, co lubi – po prostu mówi.

– Pierwszy kontakt z piłką, miłość do koszykówki. Jak wyglądały Twoje początki?

– Dobre pytanie. Dokładnej daty nie
pamiętam. To był początek lat 90. Przypadkowo zobaczyłem w telewizji
pierwszy raz mecz NBA. To były czasy, gdy wszystko, co pochodziło z USA,
ogólnie z Zachodu, było ciekawe, kolorowe, nieosiągalne, a przez to
jeszcze bardziej pożądane. Zastanawiałem się, jak to jest możliwe, że
ktoś może robić coś tak dobrze, w tym przypadku grać w koszykówkę. Od
tamtej pory zacząłem się tym interesować. Mogę powiedzieć, że sam dla
siebie ją odkryłem, ponieważ moja rodzina nie interesowała się tym
sportem.

– W twoim przypadku nie skończyło się tylko na dziecięcych marzeniach.

– Jak chyba każdy, kto będąc dzieckiem
interesował się NBA, chciałem zostać koszykarzem. Tak się złożyło, że w
szkole średniej, mój nauczyciel od wychowania fizycznego, pan Krzysztof
Woźniak, był mocno nastawiony na tę dyscyplinę. Dzięki temu, przez cały
okres liceum, 90% mojej aktywności to był basket. Później rozgrywki
uczelniane oraz amatorska liga w Lublinie. Niestety, nie skończyłem jako
zawodowiec, ale jak zawsze mówię: grałem i gram zawodowo-amatorsko
(śmiech).

– W tym roku mija 10 lat od pierwszego postu na blogu „Karol Mówi”.

– Czas szybko leci. Częściowo inspiracją
do założenia własnego bloga był blog Supergigant, prowadzony wówczas
przez dwóch dziennikarzy Gazety Wyborczej. Pisali mądrze, śmiesznie i
ciekawie. Najbardziej podobało mi się, że pod ich wpisami było prawdziwe
„życie” w komentarzach. Dyskusje, opinie, wymiana myśli. Trochę się tam
udzielałem i spodobało mi się. Wtedy też pomyślałem, że fajnie byłoby
stworzyć coś podobnego, ale własnego. Mniej więcej w tym samym czasie,
zacząłem studiować dziennikarstwo. Odkąd pamiętam, zawsze byłem taki
opiniotwórczy, na wszystkie możliwe tematy. Koledzy w szkole często
mówili „a Karol to mówi, że…” i to, co powiedziałem, bywało
obowiązujące (śmiech). Postanowiłem to wykorzystać. Blog dał mi w
zasadzie nieograniczoną możliwość pisania, poruszania się w internetowym
świecie i głoszenia swoich przemyśleń. Sygnały z różnych stron, że
robię to dobrze i ciekawie, tylko dodawały i w dalszym ciągu dodają mi
motywacji do działania. Najfajniej jest, gdy ktoś niezainteresowany
koszykówką, mówi, że czyta moje teksty, bo po prostu lubi mój styl i
wysoko go ceni.

– Można powiedzieć, że to był celny strzał.

– Tak. Blog dość szybko się rozwijał.
Coraz więcej osób zaczęło go odwiedzać i komentować. Najpierw tylko
znajomi, potem znajomi znajomych i tak dalej. Ludzie liczyli się z moim
zdaniem. Wręcz zaczęli czekać na moją opinię odnośnie bieżących wydarzeń
w NBA. Dzięki blogowaniu, pośrednio i bezpośrednio, poznałem całą masę
ludzi związanych z koszykówką i nie tylko. Równolegle zacząłem pisać dla
www.probasket. pl i pracować dla ogromnego portalu koszykarskiego
www.eurobasket.com. Zostałem także jednym z redaktorów Magazynu MVP,
wersji papierowej oraz internetowej. W 2007 roku zrobiłem kurs
sędziowski. Sędziowałem w okręgu lubelskim do 2013 roku.

– Wkrótce opuściłeś nasze miasto…

– Rzeczywiście, od blisko 3 lat mieszkam
w Finlandii, a konkretnie na Wyspach Alandzkich, które leżą między
Finlandią a Szwecją. To miejsce odwiedzałem często za czasów
studenckich. Zawsze chciałem przekonać się, jak wygląda życie w innym
kraju. Pomyślałem, że nie mam nic do stracenia i przeprowadziłem się.
Jak to w życiu bywa, wszystko ma swoje plusy i minusy. Brakuje mi
rodziny, znajomych, Świdnika i ogólnie Polski. Ale przecież nikt na siłę
mnie tam nie trzyma. Plusów też jest wiele (śmiech). Obecnie kończę
trzeci sezon sędziowski w ligach fińskiej i szwedzkiej. Położenie wysp
pozwala mi pracować w obu krajach. Praktycznie każdy weekend, od
września do czerwca mam zajęty.

– Nie masz wrażenia, że w Polsce temat koszykówki trochę przycichł?

– Raczej nie, choć to złożone pytanie.
Zawsze odwołujemy się do złotej ery NBA w Polsce, czyli lat 90., ale to
były inne czasy. Telewizja Polska zaraziła fanów amerykańską ligą.
Wszyscy zaczynali od „hej, hej tu NBA” Włodzimierza Szaranowicza. To był
jedyny kanał dostępu do NBA. Brak internetu, magazynów sportowych,
niewiele alternatyw, niejako skupił i aktywizował ludzi basketu. Dziś,
najlepszą ligę świata można oglądać nawet w lesie, mając telefon w
dłoni. Najgorzej było w latach 1999-2003. W TVP już nie było NBA.
Dopiero Canal+, po latach, podjął próbę wskrzeszenia zainteresowania.
Nie do końca się udało, bo wielu kibiców, którzy weszli w dorosłe życie,
do pasji już nie wróciło. Widzę to wśród znajomych. Poza tym C+ to
płatna telewizja. Patrząc na ruch na moim blogu, na różnych forach i
portalach, stwierdzam, że zainteresowanie NBA i ogólnie koszykówką ma
się dobrze w Polsce. Niestety, jak to u nas bywa, nie każdy jest w
stanie to dostrzec i ten potencjał wykorzystać. Promocja basketu leży i
kwiczy, ale to temat na osobną rozmowę. Poza tym, mamy w NBA Marcina
Gortata, który w Polsce promuje koszykówkę, a za granicą godnie
reprezentuje nasz kraj.

– Dostanie akredytacji na najważniejsze wydarzenie NBA musi być nie lada wyzwaniem.

– Podczas pracy dla eurobasket.com,
poznałem osobę odpowiedzialną za akredytacje na mecze NBA. Dzięki tej
znajomości, być może, miałem łatwiej, gdy pierwszy raz aplikowałem.
Każdy wniosek przechodzi dokładną weryfikację. Później, przy kolejnych,
jest trochę łatwiej. NBA już kojarzy Twoje nazwisko, ma je w swojej
bazie danych. Akredytacja daje prawie nieograniczony dostęp do trenerów i
zawodników. Możliwości, o których zwykły kibic może tylko pomarzyć. Ale
oczywiście także dziennikarzy obowiązują liczne nakazy i zakazy.

– Spotkanie z jaką osobą ze świata basketu było dla Ciebie najciekawsze?

– Każda możliwość kontaktu na żywo jest
czymś wyjątkowym i tkwiącym długo w pamięci. Jako nastolatek miałem na
ścianach plakaty z ludźmi, z którymi po latach mogę normalnie
porozmawiać, zrobić zdjęcie. Surrealistyczne doznania. Czasem czuję się
jak dziecko w sklepie z zabawkami. Szczypię się, czy to aby nie sen, gdy
stoi koło mnie gwiazda NBA. Miałem kilka ciekawych i zabawnych sytuacji
np. z Carmelo Anthonym, którego rozdrażniłem na konferencji prasowej.
DeMarcus Cousins przeglądał zdjęcia w moim aparacie, Dikembe Mutombo
dawał mi rady, jak mam rzucać za 3 punkty. Silnym przeżyciem było
spotkanie Kevina Garnetta, mojego drugiego ulubionego gracza, zaraz za
Michaelem Jordanem. Muszę jednak przyznać, że najbardziej podobało mi
się spotkanie z Paulem Millsapem z Atlanty Hawks. Rozmawialiśmy jak
dobrzy znajomi, na luzie, z uśmiechem. Zrobił na mnie naprawdę duże
wrażenie. Raz przypadkowo natknąłem się na Shaquille’a O’Neala.
Spytałem, czy możemy zrobić sobie zdjęcie. Odpowiedział, że się spieszy.
Ja na to, że zajmę mu tylko sekundę. On z uśmiechem odparł, że sekunda
właśnie minęła i zniknął w windzie.

– Udało Ci się poznać Michaela Jordana, żywą legendę NBA?

– Poznać osobiście nie, ale zobaczyć na
żywo tak. Było to przy okazji tegorocznego All-Star Weekendu w Toronto.
Zresztą rozmawianie o Jordanie, to temat bardzo złożony. Nie wiem czy
chcemy w to wchodzić (śmiech). Jordan jako sportowiec, ikona popkultury i
tak dalej… O każdej z tych płaszczyzn powstało wiele książek i prac
naukowych. Nie będę oryginalny, jak powiem, że był moim idolem. Zawsze
powtarzam, że koszykówka dzieli się na dwie ery – tę przed nim i po nim.
On naprawdę zmienił sport. Wracając do „spotkania.” Miałem mieszane
uczucia. Z jednej strony byłem szczęśliwy, że mogłem go zobaczyć. Z
drugiej żałowałem, że nie mogłem porozmawiać czy zrobić sobie zdjęcia.
Może jestem niepoprawnym optymistą, ale jadąc do Kanady, naprawdę
wierzyłem, że uda mi się zamienić z nim przynajmniej jedno zdanie.

– Koszykówka to więcej niż sport?

– 10 lat temu powiedziałbym, że zajmuje
pierwsze miejsce w moim życiu. Dziś wstydziłbym się takiej opinii. Na
pierwszym miejscu jest rodzina. Gdy w życiu osobistym wszystko gra,
można spokojnie oddawać się pasjom. W przeciwnym razie nawet
najciekawsze finały NBA przestają cieszyć. Często ktoś pyta, jak
wyglądałoby moje życie, gdybym nie odkrył dla siebie koszykówki. Nie
byłoby ani lepsze, ani gorsze, ale na pewno byłoby inne. Napisałem pracę
magisterską o Martinie Lutherze Kingu, bo lata wcześniej usłyszałem jak
Larry Johnson mówi do Avery’ego Johnsona „Przecież obaj pochodzimy z
tej samej plantacji bawełny pana Johnsona.” Zainteresował mnie temat
niewolnictwa. Język angielski, światowa polityka, historia, socjologia i
tak dalej… Wiele gałęzi moich zainteresowań pochodzi z tego jednego
wspólnego pnia – zainteresowania NBA w dziecięcych latach.

– Jesteś sędzią, dziennikarzem, prowadzisz bloga, podróżujesz. Jest coś czego jeszcze nie zrealizowałeś?

– Mam dużo marzeń, ale może lepiej nie
mówić o nich głośno, bo się nie spełnią? Chciałbym z tym wszystkim pójść
krok dalej i pracować dla jakiegoś klubu NBA czy Euroligi. To by było
coś. Ale generalnie, marzę, by żyć w zdrowiu i szczęściu, nieważne gdzie
i w jaki sposób miałbym to osiągnąć.

* Wywiad ze mną ukazał się na łamach magazynu "Świdnik – wysokich lotów." Najpierw w wersji papierowej a później elektronicznej.

Magazyn Świdnik – wysokich lotów nr 4/kwiecień 2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.