#NBALondon16 – Mario Elie o przeszłości i teraźniejszości

Pozdrowienia z koszykarskiego Londynu. Jest ślicznie – jak zawsze.

W 1995 roku Orlando Magic grali w Finałach z Houston Rockets. Pierwszy mecz tej serii był prawdziwym dreszczowcem. Młodzi Magic z Shaq’iem i Penny’m wygrali pierwszą kwartę 30:19. Szło nowe. Tak się przez moment wydawało. Ekipa z Florydy prowadziła trzema punktami. Do końca czwartej kwarty było kilka sekund. Na linii rzutów wolnych stanął Nick Anderson. Spudłował obie próby. Piłka szczęśliwie trafiła znów w posiadanie Magic, znów w ręce Andersona. Ten znów stanął na linii. Rachunek był prosty. Trafiasz raz, wygraną macie w kieszeni. Raz z dwóch. W głowie Andresona za dużo działo się w tamtej chwili. Za dużo matematyki, za dużo nagłówków gazet z dnia kolejnego, za dużo nerwów, presji. Spudłował znów oba rzuty. Spojrzałem na zegarek. Jak będzie dogrywka, to spóźnię się do szkoły – pomyślałem ale gdzieś tam w głębi chciałem by ten mecz jeszcze trwał. Kenny Smith trafił za trzy. Doprowadził do remisu. W dogrywce było ostro. Wygrali Rockets – 120:118 po dobitce Olajuwona niecelnego lay upa Drexlera.
Byłem już spakowany. Po końcowym gwizdku wsiadłem na rower i ruszyłem do szkoły.
Mario Elie był ważną częścią rotacji tamtych Rockets. W meczu otwarcia serii z Magic zdobył 18 punktów, 5 zbiórek, 4 asysty, 3 przechwyty.
Dwie serie wcześniej, w półfinałach Zachodu, w meczu nr 7 z Suns, zadał Charlesowi Barkley’owi i jego kolegom „pocałunek śmierci.”

To dla mnie coś wielkiego móc spotkać człowieka, który był częścią mojego dziecięcego, bajkowego świata. Wtedy niedoścignionego. Wtedy NBA było dla mnie czymś, czego mój dziecięcy rozum nie potrafił umiejscowić w realnym świecie. To było za dobre, za kolorowe, zbyt niecodzienne by mogło istnieć na prawdę.

Jak odnajdujesz się w dzisiejszej koszykówce, tak innej od tej granej w Twoich czasach? W koszykówce bez wielkich centrów ale za to z wybitnymi obrońcami.

Bardzo dobrze. Tak, w dzisiejszej koszykówce NBA nie ma zbyt wielu elitarnych wysokich graczy ale za to liga jest bogata w strzelców. Dlatego właśnie gra się zmienia – jest więcej ruchu piłką, więcej rzutów z dystansu niż kiedyś. To właśnie sprawia, że na przykład Warriors są tak silni. Mają świetnych strzelców a to zapewnia im bardzo dobry spacing. Inni zawodnicy na tym korzystają. Defensywa nie może pozwolić sobie na zostawienie niepilnowanych Curry’ego i Thompsona. To z kolei otwiera przestrzeń do gry dla Draymonda Greena, Andre Iguodali i innych. Gracze Warriors mają często otwartą drogę do kosza a wszystko zaczyna się od Curry’ego, który lubi i potrafi podawać piłkę, podejmuje dobre decyzje na boisku. Fajnie się to ogląda. I to jest kierunek, w którym zmierza dzisiejsza koszykówka. Rzut z wyskoku to jest coś wielkiego. Już nie dunk, nie podania za plecami a właśnie dobry rzut to największa broń i największa wartość dziś w NBA.

Dlaczego tak mało klasowych podkoszowych w dzisiejszej NBA?

To bardzo dobre pytanie! Nie znam na nie odpowiedzi. Systemy szkolenia młodych zawodników w USA w ostatnich latach bardzo skupiają się na ćwiczeniu rzutów, kozłowaniu, technice. Na horyzoncie nie widać wielu utalentowanych wielkoludów. W mojej ocenie najlepszym wysokim dziś w NBA jest DeMarcus Cousins, który naprawdę potrafi grać tyłem do kosza tak, jak kiedyś robili to wielcy podkoszowi. Wracając do Twojego pytania – naprawdę nie potrafię odpowiedzieć. To bardzo dobre pytanie.

Może zmiany w przepisach przyczyniły się do „wyginięcia” wysokich? Mam na myśli np. błąd trzech sekund w obronie.

Być może miało to wpływ ale za moich czasów już ten przepis był (tu akurat Mario się pomylił, bo swój ostatni sezon zagrał w latach 2000-2001 a przepis wprowadzono rok później). Po prostu w tym momencie nie ma zbyt wielu utalentowanych wysokich. W NCAA też ich nie widać. Spójrz na ostatni draft – obrońca poszedł już z „dwójką” (D’Angelo Russell do L.A. Lakers). Karl Anthony-Towns był pierwszy. Ja, mimo wszystko, z dwójką wziąłbym Jahlila Okafora. Budowanie składu zaczynam od wysokich.

Mark Jackson powiedział ostatnio, że Steph Curry „krzywdzi koszykówkę” ponieważ młodzież chce tylko naśladować jego rzuty a nie skupia się na podstawach wyszkolenia. Jak to skomentujesz?

To jego prywatna opinia. Ja po prostu lubię oglądać dobrą koszykówkę. Jest tylu świetnych koszykarzy w NBA i w świecie. Mark mówi z perspektywy gracza, który biegał po parkietach wiele lat temu. Koszykówka była z różnych przyczyn inna. Niektórzy nie chcą pogodzić się ze mianami. Ja lubię dzisiejszą wersję basketu. Piłką krążąca wśród zawodników, rzuty, dużo biegania, wymienność pozycji. Uwielbiam patrzeć jak grają Durant, Westbrook, Harden i inne dzisiejsze gwiazdy. Ten sport ewoluuje i jest dziś tu gdzie jest. Kocham koszykówkę bez względu na to czy są w niej wysocy, czy są w niej strzelcy. Po prostu jestem koneserem dobrego grania.

Kogo wybrałbyś w potencjalnej serii play-off pomiędzy Chicago Bulls z sezonu 1995-96 a Golden State Warriors z tych rozgrywek? Wiele mówi się o tym, że Steph Curry i koledzy są w stanie pobić rekord 72 wygranych Jordana i tamtej ekipy.

Michael Jordan all day brother! (musiałem to zostawić w oryginale). Nawet mnie nie pytaj o tak łatwe rzeczy (śmiech). Wrzucasz Jordana i Pippena do krycia Thompsona i Curry’ego i automatycznie wyłączasz ich z gry. Jordan i Pippen byli świetnymi atletami, mieliby ogromną przewagę fizyczną nad Splash Brothers. W takiej serii stawiam na Bulls w czterech meczach – zawsze i wszędzie.

W czterech?

Oczywiście. Bulls w czterech meczach. Dennis Rodman, Toni Kukoc do tego oczywiście Jordan z Pippenem i reszta. To łatwy wybór.

Mówiąc o potencjalnych seriach – Rockets z Tobą w składzie, zdobyli tytuły w latach 1994-95. Gdyby Michael Jordan nie przeszedł na pierwszą emeryturę, jak mógłby wyglądać Finał Rockets-Bulls?

Oczywiście, że byśmy ich pokonali. Tak uważam. To nie nasza wina, że Jordan przerwał swoją karierę. Niestety do takiej serii nie doszło i możemy tylko gdybać, jak mogłaby ona wyglądać. My napisaliśmy swoją własną opowieść na kartach historii NBA. Dobrze nam się grało przeciwko tamtym Bulls. To nie nasza wina, że na pewien okres M.J. wybrał baseball. Przypomnę tylko, że wrócił w 1995 roku. My byliśmy bardzo chętni i gotowi na serię z nimi.

W Finałach 1995 graliście przeciwko Orlando Magic. Teraz pracujesz w tym klubie. Miałeś wtedy świetną serię. Rozmawiasz czasem o tym z ludźmi w Orlando?

Bardzo rzadko. Mam 52 lata, już nie gram. Nie lubię za bardzo rozmawiać o przeszłości. Co było, już było. Jestem dumny z mojej kariery w NBA, z tego w jaki sposób się potoczyła. Dziś chodzi tylko o tych młodych chłopców, biegających teraz po parkiecie. Odnajduję się w roli trenera, staram się nauczyć ich wszystkiego, czego sam się nauczyłem jako gracz. Kiedyś gdzieś w TV pokazywali jakieś stare mecze Rockets-Magic z Finałów. Nasi zawodnicy komentowali pozytywnie moją grę. Ale ogólnie to raczej nie wracam do tego zbyt często. Teraz skupiam się tylko na coachingu.

Czy nadal zdarza Ci się grać w kosza?

Zorganizowanych meczów już nie gram – zbyt wielu moich kolegów w podobnym wieku, pada jak muchy z kontuzjami, gdy próbują coś grać. Chcę tego uniknąć. Regularnie rzucam, chodzę na siłownie. Jestem w dość dobrej formie. No i oczywiście oglądam bardzo dużo koszykówki w TV.

Jak z Twoim rzutem? Nadal go masz?

Zawsze tam będzie. Tego się nie traci. Bronić już bym nie dał rady, ale rzucać jak najbardziej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.