W finale tegorocznych mistrzostw świata zagrają kadry Niemiec i Serbii. W meczu o brąz spotkają się Stany Zjednoczone i Kanada, czyli drużyny, które przez rozpoczęciem turnieju wskazywane były jako jego faworyci. Niespodzianka? Tak, bez wątpienia tak trzeba to odbierać. Ale jak spojrzy się na historię ostatnich blisko trzech dekad, to okazuje się, że niespodzianki są integralną częścią koszykarskiego mundialu. Zapraszam na przegląd ostatnich 29 lat. W tym czasie odbyło się siedem turniejów mistrzostw świata (ten jest ósmy). Zaskakujące wyniki były częścią niemal każdego z nich.
Dwa lata po ogromnym sukcesie „Dream Teamu”, czyli reprezentacji Stanów Zjednoczonych podczas Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie (1992), Amerykanie, po raz pierwszy w historii, wysłali na mistrzostwa świata w Toronto, skład złożony wyłącznie z zawodników NBA. W finale tamtego turnieju rozgromili Rosję 137:91. Nie bez przyczyny więc, tamten skład trenera Dona Nelsona nazywany był drugim „Dream Teamem”. Różnica w umiejętnościach i atletyzmie między zawodnikami NBA a „resztą świata” była tak ogromna, że wydawało się, iż Amerykanie wygrywać będą na arenie międzynarodowej przez dziesięciolecia. Tak się jednak nie stało. Na swój kolejny tytuł mistrzów świata, kadra USA czekać musiała aż szesnaście długich lat.
Rok 1998, Grecja.
Gdy w 1998 roku, w Pireusie i Atenach, toczyły się mistrzostwa świata, w NBA trwał lockout. Amerykanie zmuszeni więc byli skorzystać z pomocy swoich rodaków grających zawodowo w Europie. Rotację uzupełnili o dwóch studentów z NCAA, Brada Millera i Trajana Langdona. Podopieczni Rudy’ego Tomjanovicha przegrali w półfinale z Rosją (64:66), a w meczu o brąz wygrali z Grecją 84:61. Mistrzami świata zostali reprezentanci byłej Jugosławii, którzy w finale pokonali Rosję 64:62.
Rok 2002, Indianapolis, Stany Zjednoczone.
Po sukcesie oryginalnego Dream Teamu (1992) oraz paru jego wersji (1994, 1996 i 2000) lekceważący stosunek do koszykówki „reszty świata” miał się nad wyraz dobrze u Amerykanów. Nie usłyszeli „dzwonka alarmowego”, jakim był finał IO w Sydney. Mecz z Francją wygrali, ale po mękach, tylko 85:75. Coraz trudniej przychodziło im namawianie największych gwiazd NBA, by te zrezygnowały z części swoich wakacji i poświeciły kilka tygodni na walkę o medale dla swojego kraju. Jest w NBA całe pokolenie wielkich jej gwiazd, które dla kadry praktycznie nie grały. Shaq, Kobe, Duncan, Garnett, Pierce, Carter, Webber, McGrady. Żaden z nich nie ma na koncie więcej, niż dwóch imprez międzynarodowych. Amerykańscy koszykarze przyzwyczajeni byli do scenariusza, w którym mogli naprędce, niemal z przystanku autobusowego, zebrać „jakiś” skład, potrenować tydzień lub dwa, przejść przez dany turniej międzypaństwowy i wrócić do domów ze złotymi medalami. A wszystko to na lekkim kacu, w hawajskich koszulach, z piłka do kosza w jednej dłoni, z drinkiem palemką w drugiej. Tak było przynajmniej do roku 2000.
Skład na Mistrzostwa Świata 2002 roku w Indianapolis też więc zmontowano naprędce. Znaleźli się w nim tacy koszykarze jak: Antonio Davis, Ben Wallace, Andre Miller, Jay Williams czy Raef LaFrentz. Zawodnicy bez wątpienia ponad przeciętnością NBA ale niewiele ponad. Gwiazdy pierwszego planu tradycyjnie odmówiły udziału w imprezie podając jak zawsze przeróżne powody – kontuzje, śluby, przemęczenie, chęć dania szansy młodszym głodnym sukcesu kolegom. Wiadomo było, że skład nie jest imponujący, jak na możliwości NBA, ale z drugiej strony wszyscy byli przekonani, że w zupełności wystarczy to by sięgnąć po tytuł Mistrzów Świata, tym bardziej, że turniej rozgrywany był na ich własnej ziemi.
Rzeczywistość okazała się bardziej okrutna, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić w najczarniejszych scenariuszach przed turniejem. W kiepskim stylu zaledwie szóste miejsce, ogólny bilans 6:3 (wcześniej skład złożony wyłącznie z zawodników NBA nie przegrał ani jednego meczu). Uznano to za wypadek przy pracy, błąd w sztuce, fatalna pomyłkę. Podejścia jednak nie zmieniono. Mistrzami świata zostali wtedy reprezentanci byłej Jugosławii, którzy w finale pokonali Argentynę. Był to pasjonujący mecz przedłużony o dogrywkę (84:77).
Rok 2006, Japonia.
Ludzie odpowiedzialni za USA Basketball Team powiedzieli „dość”. Wymyślono plan, wstępnie trzyletniego zobowiązania dla grupy wyselekcjonowanych koszykarzy. Program miał obejmować przygotowanie do Mistrzostw Świata w Japonii w 2006 roku, Igrzysk Olimpijskich w Pekinie dwa lata później, a następnie do Mistrzostw Świata w Turcji (2010) oraz Igrzysk Olimpijskich w Londynie w 2012 roku. Selekcjonerem został Jerry Collangelo, głównym trenerem Mike Krzyżewski, a jednym z asystentów Mike D’Antoni, jako znawca koszykówki międzynarodowej. Z taką ławką trenerską i ciekawym składem (Joe Johnson, Kirk Hinrich, LeBron James, Antawn Jamison, Shane Battier, Dwyane Wade, Chris Paul, Chris Bosh, Dwight Howard, Brad Miller, Elton Brand, Carmelo Anthony) gwiazdy NBA zameldowały się w Japonii. Fazę grupowa przeszli w dawnym stylu wygrywając mecze średnio o 25 punktów. W ćwierćfinale nie dali szans Niemcom wygrywając 85:65. A następnie zagrali półfinał z Grecją.
Ten słynny mecz. Jest wiele teorii na jego temat. Jak to się mogło stać? W 9 przypadkach na 10 wygraliby Amerykanie, ale tego dnia był to akurat ten dziesiąty przypadek. Grecy rzucali z niebywałą skutecznością z gry na poziomie ponad 62%, niszczyli obronę rywali pick’n’rollami, świetnie prowadził grę Theodoros Papaloukas (zaliczył 12 asyst). Co by nie powiedzieć i jakiego usprawiedliwienia by nie szukać fakt pozostanie faktem: USA 95, Grecja 101. Ostatecznie Team USA zakończył rozgrywki jak dwa lata wcześniej – z brązem na pocieszenie. Mistrzami zostali Hiszpanie, którzy w finale rozbili Grecję 70:47.
Rok 2010, Turcja.
Tytuł mistrzów świata wrócił do USA dopiero w 2010 roku, czyli szesnaście lat po sukcesie w Toronto. Amerykanie, prowadzeni przez 22-letniego Kevina Duranta pokonali w finale Turcję 81:64. W meczu o brąz Litwa wygrała z Serbią (99:88).
Rok 2014, Hiszpania.
Cztery lata później kadra USA wystawiła jedną z najlepszych rotacji w swojej historii. James Harden, Kyrie Irving, Steph Curry i koledzy wygrali wszystkie swoje mecze (9:0), a średnia różnica punktów w tych spotkaniach wyniosła imponujące 33 punkty. Podopieczni Mike’a Krzyżewskiego w finale rozgromili Serbię 129:92. Zostali wtedy ledwie trzecią drużyną w historii mistrzostw świata, która potrafiła wywalczyć tytuł (2010), a potem go obronić (2014). Dwie kadry, którym udało się to wcześniej, to (Brazylia (1959 i 1963) oraz była Jugosławia (1998 i 2002). Wielką niespodzianką, a zarazem wielkim rozczarowaniem, była porażka dumnej Hiszpanii naszpikowanej gwiazdami. Bracia Gasol, Navarro, Fernandez, Rubio, Llull, Calderon, Ibaka, Rodriguez, Claver. To było „złote pokolenie” Hiszpanów, które być może jako jedyna drużyna w tamtym okresie, mogła realnie zagrozić Amerykanom. Pogromcami Hiszpanów okazali się Francuzi, którzy pokonali ich 65:52 już w ćwierćfinale (!) mistrzostw. Trójkolorowi skończyli turniej w Hiszpanii na trzecim miejscu.
2019, Chiny.
Ostatni koszykarski mundial stał pod znakiem zaskakujących wyników. W finale spotkały się drużyny Argentyny i Hiszpanii. Pierwsi prowadzeni byli przez 39-letniego wówczas Luisa Scolę. Drudzy osłabieni byli brakiem Pau Gasola, prowadzeni przez Ricky’ego Rubio, MVP tamtego turnieju. Przed rozpoczęciem mistrzostw mało kto stawiał na taki właśnie skład finału. Faworyzowani Serbowie skończyli dopiero na piątym miejscu. Jedną z pozytywnych historii chińskiego turnieju była reprezentacja Polski, która ostatecznie zajęła ósme miejsce. Tuż nad Polakami znaleźli się… Amerykanie. O ile dla nas ósme miejsce było dużym sukcesem, zważywszy, że na koszykarskim mundialu nie graliśmy od 1967 roku, o tyle dla kadry Gregga Popovicha była całkowita porażka i kompromitacja na arenie międzynarodowej. Tatum, Brown i koledzy przegrali ćwierćfinał z Francją (79:89), a potem mecz o piąte miejsce z Serbią (89:94).
* Tekst napisałem oryginalnie dla portalu Unibet.