Nieudana pogoń Bostonu. Magic przejmują przewagę własnego parkietu!

"NBA jest miejscem gdzie dzieją się niesamowite rzeczy" – głosi jedno z reklamowych haseł promujących NBA na całym świecie. Pierwszy, półfinałowy mecz Konferencji Wschodniej miedzy Bostońskimi Celtami a Czarodziejami z Orlando swoim przebiegiem doskonale się w nie wpisał. Celtowie przegrywali już nawet 28 punktami. Potem gonili, odrabiali straty ale sił i czasu starczyło im tylko na dramatyczną końcówkę, której musieli uznać wyższość rywali z Florydy.
Pierwsza kwarta na myśl nasuwać mogła początek bokserskiej walki gdzie rywale bardziej niż zadać cios skupieni są by go nie przyjąć a jednocześnie "zbadać" dyspozycje dnia przeciwnika. Dwight Howard dobrze pilnowany przez Kendricka Perkinsa nie zdobył ani jednego punktu w tej części gry. Zadowolić się musiał 6 zbiórkami i 2 blokami (w tym 1 na Ray’u Allenie, wysoko nad obręczą!). Sporo niewymuszonych strat Bostonu pozwoliło Magic objąć prowadzenie i zakończyć kwartę w stosunku 24:19.
Druga ćwiartka to popis nieudolności i rozkojarzenia mistrzów oraz konsekwencji i dyscypliny zarówno w obronie jak i ataku gości z Florydy. Wynik 30:17 mówi sam za siebie. Drogę do kosza znalazł w końcu D-12, który rzucił 9 punktów w tej części gry. Swoje (dosłownie) 5 minut dostał Marcin Gortat i jak to zwykle bywa wykorzystał je w 100%. Polak rzucił 4 punkty (1/1 z gry, 2/2 z osobistych) i zebrał 1 piłkę (niestety więcej w meczu już się nie pojawił). O pasywności Celtów w ataku w pierwszej połowie meczu może świadczyć fakt, że przez 24 minuty meczu Bostończycy ani razu nie stawali na linii rzutów osobistych, zbyt mocno zawierzając rzutom z półdystansu. Skuteczność na poziomie 39% do przerwy dobitnie pokazała, że nie był to najlepszy pomysł na zdobywanie punktów i rozbijanie obrony rywali.
Początek III kwarty nie napawał optymizmem kibiców "Green Teamu" liczących na odrodzenie swoich ulubieńców po przerwie. W ciągu 4 minut meczu goście rzucili 11 punktów tracąc zaledwie 1, podwyższając swoje prowadzenie do wyniku 65:37. Ale jak głosi stare koszykarskie porzekadło "nigdy nie lekceważ serca mistrza". Od tego momentu gospodarze wzięli się za odrabianie strat. Twarda obrona, agresywniejsza gra w ataku pozwoliły zakończyć kwartę zrywem 25:13. Po zerowym dorobku z linii rzutów wolnych w pierwszej połowie w III kwarcie sam Rajon Rondo oddal aż 12 rzutów (na 16 całego zespołu).
Szaleńcza pogoń z III ćwiartki nie ustała z nadejściem IV. Po 2 minutach gry Celtowie tracili już tylko 10 punktów (81:71) i nie zamierzali na tym poprzestać. Nadal niezdolny do gry Kevin Garnett, w eleganckim garniturze żywiołowo dopingował swoich kolegów do jeszcze lepszej gry. Po kilku minutach nieskutecznej i chaotycznej gry z obu stron i wyniku utrzymującego się w granicach 9-10 punktów przewagi Orlando, Celtowie zdobyli 6 punktów z rzędu (2 "trojki" Pierce’a i Scalabriniego) i zmniejszyli przewagę gości do zaledwie 6 punktów (89:83). Po kilku akcjach przy niesamowitym dopingu kibicó,w Celtowie przegrywali już tylko 91:87.  To było jednak wszystko na co było stać tego wieczoru zmęczonych serią z Bulls mistrzów. Wprawdzie Paul Pierce trafił jeszcze za trzy punkty na 6 sekund przed końcem meczu, ustalając wynik w tym momencie na 93:90 dla Magic i przedłużając jeszcze na chwile marzenie o dogonieniu gości. Nie wyszło i niespodzianka stała się faktem. Orlando Magic pokonali na wyjeździe Boston Celtics 95:90 w meczu otwarcia II rundy play-offs.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.