Pięciu panów Hall of Fame

We wrześniu ubiegłego roku, podczas uroczystej ceremonii, do koszykarskiej Galerii Sław dołączyli Chris Bosh, Toni Kukoc, Paul Pierce, Ben Wallace i Chris Webber. Impreza odbyła się w Springfield, w stanie Massachusetts. Oprócz nich, do Hall of Fame trafili również Rick Adelman, Yolanda Griffith, Lauren Jackson, Bill Russell (jako trener), Jay Wright, Bob Dandridge, Pearl Moore, Clarence Jenkins, Val Ackerman, Cotton Fitzsimmons oraz Howard Garfinkel.

Każda z tych postaci miała swoją piękną historię, każda z nich na swój sposób i w różnym stopniu zapisała się w annałach koszykówki. Ja, z przyczyn oczywistych, skupiam się tylko na wspomnianej na samym początku Wielkiej Piątce.


Chris Bosh.
Znakomite przemówienie. Moim zdaniem jedno z lepszych w historii. Przezabawne, ciekawe, ale też bardzo głębokie, dające do myślenia. Historia z Patem Riley’em i pierścieniami, o tym, że kamery przyłapały go płaczącego jak „mała dziewczynka”, że sukcesy nie są gwarantowane, że bycie wielkim to świadectwo ciężkiej pracy, o koszulce Lakers. No i świetny cytat „Basketball wasn’t what I did, it was who I was.”

Bosh zaczął grać w NBA w 2003 roku, a skończył, przedwcześnie, w 2016. Jego kariera jest trochę alegorią zmian, które w tym czasie zaszły w NBA jeśli chodzi o wysokich zawodników. Zaczął karierę pod koszem w Toronto, a skończył ją na obwodzie w Miami. Pasował do czasów Tima Duncana, Kevina Garnetta, Shaq’a, ale też idealnie wpasował się w erę Stepha Curry’ego, Kevina Duranta czy Jamesa Hardena. Trzeba pamiętać, że przed niską „piątką śmierci” Warriors, wcześniej były niskie piątki Heat z Boshem na środku i były one znakomite. Jego wyjście na obwód było kluczowe dla tożsamości Heat z LeBronem i Wade’em, którzy sięgnęli po dwa mistrzowskie tytuły.

Toni Kukoc. Przemowa, ciekawa, zabawna, monetami wzruszająca, w moim odczuciu bardzo prawdziwa. Toni nie silił się na słowne ozdobniki. Powiedział, co chciał powiedzieć. Zapewne prosto z serca.

Nie mam wątpliwości, że Kukoc uwielbiałby obecną koszykówkę. Wariacje na temat możliwości wykorzystywania jego umiejętności rzutu, podania, kozłowania połączone z jego wzrostem, byłyby prawdziwą ekspozycją kreatywności jego trenerów. Prowadzący grę center? Brzmi jak basket XXI wieku. Nie szokuje, a rozbudza wyobraźnię. Tak samo, jak nie mam wątpliwości, że gdyby w 1993 roku trafił do innej drużyny, niż Chicago Bulls, to jego indywidualna kariera mogłaby wyglądać inaczej. Ciężko byłoby mu przebić trzy mistrzowskie tytuły, które zdobył z Bykami, ale jeśli chodzi o własne osiągnięcia, to mogłoby to być coś wielkiego. W Chicago margines błędu dla młodego, chudego Europejczyka był bardzo mały, zresztą nie tylko dla niego, szczególnie po powrocie Jordana. Kukoc wszedł w do bólu schematyczny system Phila Jacksona, w którym praktycznie nie było miejsca na uwolnienie jego największych atutów z wszechstronnością, kreatywnością, instynktownym graniem na czele.
Gdyby trafił do organizacji z nieco mniejszymi ambicjami, to miałby duże szanse na bycie gwiazdą NBA. Naprawdę tak uważam. Może nie na poziomie Dirka Nowitzkiego, Pau Gasola czy Tony’ego Parkera (żeby wymienić tylko ich), ale na pewno nie aż tak daleko. Średnie Chorwata za całą karierę w NBA sięgają 11.6 punktu, 4.2 zbiórki, 3.7 asysty oraz 1 przechwytu. Oprócz trzech mistrzowskich tytułów z Bulls, Toni jest także m.in. złotym oraz brązowym medalistą Mistrzostw Świata (1990 oraz 1994), dwukrotnym srebrnym medalistą Igrzysk Olimpijskich (1988, 1992), dwukrotnym złotym i dwukrotnym brązowym medalistą Mistrzostw Europy (1989, 1991 oraz 1987 i 1995) oraz trzykrotnym mistrzem (1989-1991) i trzykrotnym MVP Euroligi (1990, 1991, 1993).

Paul Pierce. Mówił na luzie, zabawnie, momentami wydawało mi się jakbym słuchał jakiegoś stand-upu. Pierce wyraźnie dobrze się bawił, znakomicie przeplatał historie poważne z anegdotami. Szczerze powiedziawszy nie sądziłem, że stać go na taki występ. Aż dziw bierze, że tego swojego błyskotliwego luzu nie był w stanie pokazać podczas pracy dla ESPN. Przezabawne historie m.in. o swoim agencie, o tym jak raz przyszedł na trening na kacu.

Grę Pierce’a polubiłem od samego początku, od jego przyjścia do NBA w skróconym o lockout sezonie 1999. Bezbłędny technicznie, wręcz majestatyczny w swoich ruchach. Może nie najszybszy, na pewno nie najszybszy, ale zawsze tam, gdzie chciał być, by zrobić to, co musiał zrobić. To była czysta przyjemność patrzeć, jak tańczył z piłką, która zdawała się być przedłużeniem jego dłoni. Świetny, charakterystyczny rzut po zatrzymaniu, którym wygrał wiele meczów. Niemożliwy do krycia. Byłeś za blisko – mijał, mimo że nie był najszybszy, co mamy już ustalone. Dałeś mu centymetr za dużo – karcił rzutem. Dla mnie poezja. Nie zasypię Was na koniec statystykami z kariery Pierce’a. Te znajdziecie w sieci. Alternatywne liczby wyglądają tak – 11 ciosów nożem, rozbita na głowie butelka we wrześniu 2000 roku, pod jednym z bostońskich nocnych klubów. Potem poważna operacja. Tej historii mogło w ogóle nie być. Ale była i była piękna.

Ben Wallace. Przemowa trochę mechaniczna, trochę surowa, ale pełna emocji i raczej szczera. Poziomem może trochę odstająca od pozostałych kolegów, ale podobnie było przecież także i na parkiecie. Wallace swoje sukcesy zawdzięczał ciężkiej pracy, nie talentowi.

Trajektoria przebiegu jego kariery jest jedną z najciekawszych/najdziwniejszych w historii NBA. Niewybrany w drafcie 1996 roku, przez cztery pierwsze sezony w lidze był graczem, który ginął w przeciętności. Aż nagle, zupełnie niespodziewanie, wyszedł z cienia i zaliczył pięć kolejnych lat, których nie powstydziłaby się chyba żadna z legend tej ligi. W latach 2002-2006 cztery razy wybierany był najlepszym obrońcą NBA, cztery razy wystąpił w Meczach Gwiazd, pięć razy wybierany był do All-NBA, pięć razy do najlepszej piątki obrońców, dwa razy był najlepszym zbierającym ligi, raz najlepszym blokującym, raz (w 2004 roku) pomógł swoim Detroit Pistons zdobyć mistrzowski tytuł. A po tym wszystkim, czyli od 2007 roku do końca kariery (2012) znów wrócił do przeciętności. Jego średnie za całą, 17-letnią karierę, sięgają 5.7 punktu, 9.6 zbiórki, 1.3 asysty, 1.3 przechwytu oraz 2 bloków. Nieprawdopodobnie motywująca historia.

Chris Webber. C-Webb miał czas się przygotować do swojego przemówienia. Karierę skończył bowiem w roku 2008, zatem od 2013 roku uprawniony był do dostania się do Hall of Fame. Jego przemowa z początku była nieco sztywna, momentami wydawało się, że jest w niej zbyt wiele wątków pobocznych, ale jak już się rozkręcił, to wszedł na niesamowity poziom, a potem kapitalnie wszystko zakończył. Było kilka wątków historyczno-rasowych, bo ta tematyka jest ogromną pasją Webbera. Bardzo podobało mi się oddanie szacunku Isiahowi Thomasowi i Charlesowi Barkley’owi.

Nie da się opowiedzieć historii koszykówki w USA z pominięciem Chrisa Webbera. Zaczynając od jego legendarnego składu „Fab Five” z czasów gry dla uniwersytetu Michigan, a kończąc na tym, że Webber był jedną z pierwszych „czwórek”, które wyszły spod kosza, które chciały i potrafiły rozgrywać piłkę, które świetnie kozłowały i rzucały. Webber trafił w swojej karierze 264 trójki, co w obecnych czasach nie jest niczym nadzwyczajnym, ale wtedy było powiewem nadchodzących zmian. Webber pięć razy występował w Meczach Gwiazd, pięć razy wybierany był do składów All-NBA. Jego statystyki za całą karierę (16 sezonów) wynoszą 20.7 punktu, 9.8 zbiórki, 4.2 asysty, 1.4 bloku oraz 1.4 przechwytu.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.