Pokonujemy Izrael. Awans na wyciągnięcie dłoni!

Trzeci dzień EuroBasketu był dla nas bardzo udany. Pokonaliśmy Izrael w meczu, który w ogólnym rozrachunku może mieć dla nas podwójną wartość. Grający z nożem na gardle Czesi, nie bez problemów, pokonali Holandię. Mecz wieczoru, Serbia-Finlandia, był demonstracją siły tych pierwszych. Zapraszam do mojej analizy każdego z tych starć.

Polska-Izrael 85:76
Obawiałem się tego meczu. Z jakiegoś powodu nie gra nam się dobrze z Izraelem w ostatnich latach. Przegraliśmy z nimi podczas EuroBasketu 2015 we Francji (73:75), podczas ostatnich eliminacji do przyszłorocznych Mistrzostw Świata (61:69). Obawiałem się, że po w miarę dobrej grze i delikatnym prowadzeniu przez jakieś 35-37 minut, rywale wrócą i na koniec wygrają. Na szczęście moje obawy nie pokryły się z rzeczywistością.
Zaczęliśmy dobrze od samego początku, do prawie samego końca. O tym „prawie” trochę później. Przy stanie 19:12 czas wziął Guy Goodes, coach Izraela. Nie było źle, ale za dobrze też nie. Nasza obrona dziwnie reagowała. Niby celowo zostawialiśmy środek Romanowi Sorkinowi, który nie potrafi rzucać, ale wychodziło też na to, że zostawiamy także i rogi. Z nich Izrael oddał kilka rzutów. Wpadł tylko jeden, na nasze szczęście. Wygraliśmy pierwszą kwartę 23:16. W drugiej oddaliśmy trochę pola rywalowi, ale ten, znów na nasze szczęście, nie wziął wszystkiego, co mieliśmy do zabrania. Do przerwy było 39:33 dla nas.

Nie byłoby prawdą powiedzieć, że zatrzymaliśmy Izrael na 33 punktach po 20 minutach gry. Popełnialiśmy błędy w obronie, nawet bardzo proste, nie byliśmy jakimś defensywnym monolitem. Izraelczycy pudłowali dość otwarte rzuty z dystansu. Nie wpadło im też parę „farfocli” spod kosza. Ale oczywiście wynik, to wynik, więc braliśmy go w ciemno, bez dodatkowych pytań.

Trzeba było wierzyć, że te same pytania co my, obserwujący to spotkanie, zadali sobie w szatni nasi gracze i trenerzy, a co najważniejsze, odpowiedzieli sobie na nie.

I tak właśnie musiało być. Wygraliśmy trzecią kwartę 29:23, po wstawkach całkiem niezłego basketu. Z obu stron zresztą. 68:56 po trzech kwartach. Dwunastopunktowy bufor do obronienia w 10 minut. Rozum bił się tutaj z sercem. „Nie, tego już nie oddamy” kontra „zesramy się, jak to my”. Przepraszam za mój język. Wypracowana przez 30 minut poduszka punktowego bezpieczeństwa okazał się prawdziwym złotem w tym starciu. Popełnialiśmy cztery (z 12 w całym meczu) strat w ostatniej ćwiartce. Ale to tylko statystyka, bo mieliśmy dużo więcej nie najlepszych decyzji. Na 7:44 przed końcem, trójkę na 70:65 trafił Nimrod Levy. Minutę z kawałkiem później, kolejną trójkę, na 73:68 trafił Yam Matar. Obie z podań Avdiji. W przeciwieństwie do wielu naszych koszmarów z przeszłości, tym razem pokazaliśmy charakter. Wsad Balcerowskiego, trójka i wjazd pod kosz Slaughtera, trójka Ponitki. 10:0 run i prowadzenie. 83:68 na cztery minuty przed końcem. Tego już nie mogliśmy przegrać. I nie przegraliśmy!

Mimo błędów na obu końcach parkietu, zagraliśmy bardzo dobry mecz. Znakomity był AJ Slaughter, który zaliczył 24 punkty, 5 asyst, 2 zbiórki i 2 przechwyty. Trzy z jego sześciu trójek wpadło w trzeciej kwarcie. Po meczu zasugerowałem mu, żeby pomyślał nad zmianą nazwiska na „Slaughterowski”. Spodobał mu się ten pomysł.

Świetny był Balcerowski. 17 punktów, 3 zbiórki, 2 asysty i 1 blok. Trafił arcyważną, bardzo trudną trójkę w czwartej kwarcie (z 70:65 na 73:65 dla nas). To była kraftowa trójka z dolnej fermentacji!
Może się mylę, ale myślę, że takie mecze mogą być jego standardem. W kilku aspektach gry jest poniżej poziomu realnej rozmowy o NBA, ale bycie ponadprzeciętnym środkowym w Europie jest jak najbardziej w jego zasięgu. 13 ważnych punktów (plus 3 zbiórki, 3 przechwyty i 4 asysty) dorzucił Aaron Cel.
Obym się mylił, ale na niepokojąco zmęczonego wyglądał Mateusz Ponitka. Nasz kapitan harował jak wół po obu stronach boiska. 11 punktów, 9 zbiórek, 7 asyst, 1 przechwyt i 1 blok). Wierzmy w to, że się wyspał, dobrze odpoczął, jest najedzony, ale nadal głodny sukcesów, przed starciem z Holandią.

Deni Avdija zdobył swoje pierwsze (i jedyne) punkty dopiero na 8:21 min. przed końcem meczu. Zapytałem Aarona po meczu o game plan na bronienie lidera Izraela. Nasz weteran odpowiedział, jak to on, z klasą i szczerze, że nie mieli planu pod konkretnego gracza, tylko pod całą drużynę. Z racji tego, że nie mamy graczy w NBA, którzy tworzyliby przewagi w konkretnych matchupach, musimy skupiać się na współpracy w defensywie. W ataku zresztą też. Uwielbiam słuchać Aarona. Zawsze wyważony, pełny ciekawych przemyśleń. Klasa człowiek. Życzę mu, żeby grał jak najdłużej, ale już teraz intryguje mnie, co czeka w życiu po zawodowym graniu.


Czechy-Holandia 88:80

Przed rozpoczęciem turnieju, na papierze, robiąc wszystkie te matematyczne wyliczenia (jesteśmy w nich dobrzy), rysując sobie możliwe scenariusze, wyszło nam, że Holandia odstaje talentem i będzie dostarczać rywalom punktów. Na drugim biegunie znajdzie się Serbia, która jest poziomy ponad każdym w tej grupie. Zadaniem dla Finlandii, Polski, Izraela i Czech było zatem „obowiązkowo” pokonać Holandię, a potem szukać przynajmniej jednego, dodatkowego zwycięstwa między sobą. Czterech chętnych na wyjazd do Berlina, a tylko trzy bilety na samolot. Oczywiście w teorii, na papierze.

Drużyna Holandii jest idealnym przykładem na to, co znaczy mieć talent, co znaczy mieć liderów, a najlepiej utalentowanych liderów. W tym, co pokazują podopieczni coacha Maurizio Buscaglii nie ma niczego tragicznego, niczego, co można by krytykować. Wręcz odwrotnie. Biegają sety, kreują sobie pozycje, oddają rzuty. Widać, że w ich grze jest pomysł. Ale z racji tego, że brakuje im talentu, kilogramów i doświadczenia, wyniki są, jakie są.

Czesi prowadzili do przerwy 50:27. 20 minut gry bez żadnych historii. Holendrzy spudłowali 13 z 14 rzutów za łuku. Po zmianie stron zrobił nam się mecz. Oranje wygrali trzecią ćwiartkę aż 30:16! W 10 minut rzucili więcej punktów, niż w całej pierwszej połowie. Wpadło im aż sześć z dziewięciu trójek w tej części gry. Czwarta kwarta była bardzo wyrównana (23:22 dla Holandii). Czesi prowadzili nawet 23 punktami w tym meczu, ale o wygraną musieli bić się do samego końca. Dopiero trójka Martina Peterki na 21 sekund przed końcem meczu (na 84:78) dała im bezpieczną przewagę, której nie oddali.

 

Finlandia-Serbia 70:100
Serbowie, przynajmniej na tym etapie turnieju, są jak ten starszy kolega z piątej klasy, gdy Ty byłeś w trzeciej, który na szkolnych przerwach zabierał Ci kanapki, ewentualnie, pieniądze na drożdżówkę. Jak oddałeś dobrowolnie, to byłeś bez drugiego śniadania, albo pieniędzy na nie, ale za to cały i zdrowy. Jak nie chciałeś oddać, to dostawałeś łomot, a potem traciłeś swoje dobra. Holendrzy oddali swoje kanapki bez zbędnych pytań. Czesi chcieli wierzyć, że uda im się coś „zakombinować”, ale na koniec i tak oddali. A Finowie? Rozmawiałem przed meczem z fińskimi dziennikarzami, z którymi znam się już dekadę. Nastroje były takie, że ekipa Lassi Tuovie’ego podejdzie do tego meczu bez absolutnie żadnej presji czy strachu. Spróbują, bo czemu nie, ale są świadomi siły rywala. To samo mówili fińscy fani oraz ludzie ze sztabu szkoleniowego. Serbowie bardzo szybko zweryfikowali rzeczywistość. 33:22 w pierwszej kwarcie oraz 29:12 (!) w drugiej. I tyle, i po meczu. To był pokaz siły Serbii. W zawodowej koszykówce jest zazwyczaj tak, że chodzi o to, żeby nie przegrywać minut, gdy na boisko wejdą zmiennicy. Serbia jest jak arka Noego – wszystkiego mają po dwa. Schodzą starterzy, wchodzą równie kompetentni ludzie, którzy wychodziliby w pierwszych składach większości kadr narodowych tego turnieju, szczególnie tej grupy. Sześciu Serbów zdobyło dwucyfrową liczbę punktów. Nikola Jokic skończył mecz z linijką 13 punktów, 14 zbiórek, 7 asyst, 1 przechwyt.

Pamiętam jak w 2014 roku, podczas Mistrzostw Świata w Hiszpanii, Finowie dostali srogie lanie od USA (114:55). Często my kibice zastanawiamy się jak to jest wtedy w szatni, po tego typu meczach. Wtedy w szatni Finów słychać było…śmiech. Gracze spojrzeli na siebie i kolektywnie stwierdzili, że taki mecz trzeba obśmiać. Spalili się przed gwiazdami NBA, ale przecież sami też są zawodowcami, nie takiego poziomu, ale nadal zawodowcami, i nie są tak słabi, jak 114:55. Wczoraj było podobnie i nie licząc zmęczenia, nie sądzę, żeby miało to wpłynąć na ich stan ducha przed starciem z Czechami. Porażka z Serbią była wielce spodziewana i wkalkulowana w ten biznes.

Jeśli Danny Ainge oglądał ten mecz, to pewnie uśmiechał się delikatnie. Być może Lauri Markkanen nie zagrzeje długo miejsca w Utah, ale dopóki tam będzie, to Jazz będą mogli poeksperymentować z nim grającym na środku. Fin krył Jokica i robił to całkiem nieźle. Dwukrotnego MVP nie da się zatrzymać, ale można próbować. Lauri robił to całkiem dobrze. A poprzeczka zawieszona była przecież naprawdę wysoko. Z większością centrów obecnej NBA byłoby (będzie?) dużo łatwiej. Rzucający za trzy, kozłujący i coraz silniejszy Markkanen jako środkowy, to byłoby coś. 18 punktów, 7 zbiórek, 5 asyst i 2 przechwyty w tym meczu.


* Tekst napisałem oryginalnie dla portalu Unibet.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.