Niemal dokładnie rok temu, sześciu wariatów z Bolesławca zrealizowało swoje marzenia z dzieciństwa. Wśród nich był Radek zwany Sobolem, którego miałem przyjemność poznać podczas EuroBasketu 2015 w Lille. Z wyjazdu powstała obszerna kronika, którą będziecie mogli poznawać na moim blogu. Zanim oddam głos panu Leszkowi Spychale, nestorowi bolesławieckiej koszykówki, pozwolę sobie napisać parę słów od siebie.
Wierzę w wartości uniwersalne, płynące ze sportu, a w naszym przypadku z koszykówki. Sport uczy, może być inspiracją. Nie każdy spełni marzenie o grze w NBA ale każdy może w tej lidze znaleźć okruch siebie, analogie do własnych historii. Może masz dom do pomalowania, egzamin do zaliczenia, przed sobą trudną rozmowę o czymś ważnym. Te mecze o 4 rano możesz wziąć jako inspirację, naukę, możesz zrobić z nich coś dobrego dla siebie. To więcej, niż koszykówka, to więcej, niż sport. Tyle wielopoziomowości, tyle historii do opowiedzenia.
Marzeniom trzeba pomagać. Samo bujanie w obłokach, jak bardzo kolorowe i realne by nie było, nie zbliży Cię do ich realizacji. Nie wygrasz na loterii, jeśli nie kupisz losu. Radek i jego ekipa, pokażą Wam, że marzeniom można nadać realnych kształtów. Jasne, trzeba wyjść ze swojej strefy komfortu, trzeba się natrudzić, nakląć, ale na koniec dnia okaże się, że NBA na żywo, jest bliżej niż Wam się wydaje a uczucie po spełnieniu dziecięcych marzeń jest nie do opisania. Poza tym jest piękno w wędrówce wyboistą drogą. Założę się, że Radek i koledzy mieli chwile kryzysowe, że momentami mieli siebie dość, ale ostatecznie dowiedzieli się czegoś o swoich kompanach, ale przede wszystkim o samych sobie. Niektórych marzeń, z różnych przyczyn, spełnić się nie da. Dlaczego więc nie spełniać tych, które są na wyciągnięcie ręki?
Tyle ode mnie. Oddaję głos panu Leszkowi…
Wprowadzenie
Zauważyliście, że czas oczekiwania na coś fajnego zawsze się dłuży, a później wszystko mija błyskawicznie? Pewnie każdy ma to odczucie, więc niczym nowym nie będzie to, że ogromnie żałuję że ten wyjazd mam już za sobą. Od zawsze chciałem zobaczyć NBA na żywo. Od kilku lat sprawdzałem, szukałem cen biletów, ale przecież sam nie polecę. Kusiłem kolegów wizjami wyprawy bezskutecznie. W zeszłym sezonie w grudniu 2015 pochyliliśmy w końcu w Krakowie razem z Endrju nad terminarzem, ale ten niestety nie sprzyjał nam. Zabrakło szczęścia, by więcej niż dwa sensowne mecze zdarzyły się na stosunkowo niewielkim obszarze. Z bólem serca odłożyliśmy wyprawę na następny rok, bo na takim wyjeździe to jednak chce się obejrzeć parę gwiazd basketu. Opatrzność? Chyba tak, bo od kwietnia 2016 lista chętnych niespodziewanie zaczęła się rozrastać i stanęło na ośmiu. Hmmm…. najpierw nikt, a potem aż tylu? Niechby się skończyło na czterech, pomyślałem. Ostatecznie na placu boju pozostało sześciu. Początkowo sądziłem, że to i tak o jednego za dużo, samochód zwykle mieści pięciu pasażerów, a tu trzeba się rozglądnąć za czymś większym. To już poziom wyższy w cenach wypożyczania, ale koszt za to rozkłada się na większą ilość uczestników. Już na miejscu przekonaliśmy się, że 7-osobowy Van jest prawie za mały na naszą szóstkę z bagażami, więc całe szczęście, że było nas tylko sześciu….
Zanim doszło do przymiarki auta była do wykonania tytaniczna praca w dziedzinie logistyki. Terminarz NBA ukazał się pod koniec sierpnia, gdy wybieraliśmy się na kolejny turniej w Polanicy. Sezon regularny NBA trwa od listopada do ok. połowy kwietnia. Nie chcą niestety grać latem, a to by była najlepsza pora dla nas, przybyszów z dalekiej Europy. No bo jak tu lecieć do USA i natknąć się gdzieś na ostrą zimę? Wybór zdawał się jasny i logiczny, w grę wchodziły tylko stany południowe, Kalifornia, Arizona, Texas, Luizjana i Floryda. Tam powinno być ciepło. Rzut oka na terminarz, sprawdzenie co się dzieje na tamtejszych parkietach i wychodzi, że najatrakcyjniejsze spotkania, przy udziale drużyn których obejrzenie jest marzeniem każdego fana NBA są w Oklahomie i Memphis. Jak na tak duży kraj, to odległość między nimi jest niewielka, bo zaledwie 750km. A może aż 750km? No dobrze, damy radę. W zasadzie moglibyśmy się ograniczyć do kursowania pomiędzy tymi dwoma miastami i obejrzeć cztery dobre mecze. Z tym że…. w okolicach jest Nowy Orlean. Z tym że… pomiędzy meczem w Memphis a następnym w Oklahomie są 3 dni. Z tym że… NO to nie jest miasto, z odwiedzenia którego można tak łatwo zrezygnować. Bo to jest miasto magiczne ze słynnym French Quarter, dzielnicą w której muzyka nigdy nie milknie. Dzielnicą, w której słynny nowoorleański jazz tradycyjny miesza się z bluesem. I w niezliczonych knajpach i na ulicach, na lądzie i na wodzie, wszędzie króluje muzyka. No i tam też jest drużyna, choć nie najwyższych lotów. Krótka decyzja, nie odpuszczamy okazji obejrzenia piątego spotkania, choć wówczas nikt nie zdawał sobie sprawy, że zaraz po tym meczu trzeba będzie wyruszyć w drogę, śpiąc w samochodzie i prowadzić nocą na zmiany. To jest jednak 1.150 km.
Klamka zapadła, będziemy poruszać się po trójkącie, dużym trójkącie i zaliczymy pięć spotkań. Wiemy zatem kiedy, wiemy gdzie. Kupujemy bilety, najpierw te meczowe, bo bez nich wyprawa traci sens. Chłopaki denerwują się, czy będą. Będą, będą… w końcu to jak później co chwilę na miejscu powtarzali wszyscy na wyścigi… This is America, baby… Później, doszło jeszcze polskie „…. baby k…a mać”. I łyknęli to hasło wszyscy, podobnie jak w pewną wrześniową niedzielę nasz kolega Loko musiał łyknąć zakup biletu, którego w ogóle nie planował w swoim budżecie. Mecz absolutnie najważniejszy i zarazem najdroższy, Memphis Grizzlies będzie gościć w dniu 10. lutego Golden State Warriors. Ciarki na plecach, chcemy obejrzeć Wojowników i to siedząc w dobrym miejscu. Spodziewamy się, że może nie być tanio i nie było. Tyle, że w ramach „resale” możemy kupować bilety w ilości, 2, 4, 6 lub 8 szt. Sorry Loko, ale musisz się poświęcić, inaczej ktoś musiałby odpuścić. I Loko zrozumiał, że warunkiem powodzenia całej wyprawy jest stosowanie muszkieterowskiej zasady „jeden za wszystkich…” Ten jeden bilet kosztował jak się później okazało tyle, co pozostałe cztery razem wzięte. Mamy bilety na mecze, choć prawdę mówiąc do końca, nawet już w Stanach była niepewność: są te bilety, czy nie? W przeciwieństwie do biletu, który kupowałem na swój pierwszy mecz w Los Angeles, nasze bilety, a właściwie rezerwacje potwierdzone pobraniem należności zawierały informację, że prawdziwe bilety do druku będą dostępne dopiero 72 godziny przed eventem. Gdy pokazałem pewnego razu w listopadzie 2014 w szatni po treningu wydrukowany gotowy imienny bilet na mecz Clippers – Cavaliers… nie powiem… wzbudziłem sensację, zdziwienie, niedowierzanie. Jak to, naprawdę będziesz na meczu NBA w Los Angeles? Specjalnie tam lecisz? To było bardzo przyjemne słyszeć tę ciszę. Nie chciałem wówczas opowiadać, że nadrzędny cel wyprawy był inny, a miejscem akcji będzie Las Vegas. O tym wolałem wspomnieć znacznie później, czym ponownie wprawiłem kolegów w osłupienie. Ale najważniejszy cel tam w szatni osiągnąłem. Zasiałem w końcu ziarno, wykiełkowała żądza obejrzenia NBA live. No bo jeśli on może, to dlaczego nie my? Nic na tym świecie nie jest dziełem przypadku, każde wydarzenie ma swoje przyczyny, swoje następstwa. Ten ciąg wydarzeń, zawsze będę to twierdził, zaczął się od tego biletu w szatni, od tej ciszy, w której kto mógł trawił na swój sposób tego newsa…… I z tyłu głowy narodziło się marzenie. A właściwie to nie tyle narodziło, co zaczęło narastać.
Kupiliśmy wówczas wszystkie bilety, także na ten mało znaczący mecz w Nowym Orleanie. Te trzydzieści kilka dolarów nie miało w całym bilansie znaczenia. Cwaniak Loko okazał się największym wygranym. Ten mecz z GSW i wymuszony na nim zakup biletu na tyle nadszarpnął jego plany związane z wydatkami na mecze, że wykupił bilety tylko na trzy mecze. Odpuścił dwa spotkania, bo dla niego ważniejsza była turystyka i wczucie się w klimat „czarnej Ameryki” o czym będzie później. Jakież było nasze zdziwienie, gdy Loko pojawił się na pierwszym meczu, na który biletu nie miał? Okazuje się, że pojęcie „konik” raczej nie zrodziło się nad Wisłą. I nie jest niczym dziwnym w USA. Może i dobrze, bo inaczej nie byłoby szans na kupienie naszych biletów. Wspomniana odsprzedaż zwana „resale” działa legalnie. Ktoś przed sezonem kupuje pakiety biletów, czy karnety i wykorzystując koniunkturę puszczają bilety na stronę nba.com/tickets za ceny nieraz kilkudziesięciokrotnie wyższe niż zakup. Sam widziałem kilka dni przed meczem w LA na oficjalnej stronie bilety po 11.000$. Może i ktoś to kupi, może i jest ryzyko sprzedającego. Na pewno się opłaca, tak jak opłacalne dla Loko było dwukrotne kupienie takiego biletu za 20$. My daliśmy 58$ i 189$. Farciarz jeden, nie powiem – wzbudził lekką zazdrość. Nie zdecydowałbym się jednak jak i pozostali, by udać się na mecze za ocean nie mając biletów i licząc na ich odkupienie na ulicy. Ostatnie ze spotkań, to najważniejsze… sprawdzaliśmy dostępność u koników przed halą w Memphis. I okazało się, że już nie machają biletami przed meczem, za to machali dolarami chcąc je kupić. I co? Nic, this is America…..
A więc klamka zapadła, po wizach, zakupie biletów na mecze pozostaje już tylko uzgodnić termin wyjazdu i powrotu. No i wykupić miejsca w samolocie. Program jazdy obowiązkowej ustalony, czas na jazdę dowolną. A tą jest chęć zobaczenia czegokolwiek poza halami sportowymi. Nie dziwię się temu wcale, choć oglądanie kolejny raz San Francisco, Las Vegas, Doliny Śmierci i Grand Kanionu dla mnie akurat nie musi być atrakcją, na którą się czeka. Jestem jednak jednym z muszkieterów, więc jakieś zasady obowiązują. Robienie za przewodnika po tych miejscach może się okazać nawet zabawne. Później okaże się, że ten tydzień w drodze był nie mniej udany, niż meczowy trójkąt. Pozwolił nam się jeszcze bardziej zżyć ze sobą, co bardzo ważne. Kto wie, czy nie najważniejsze w całej podróży. Bilety zabukowaliśmy z Berlina przez Londyn do San Francisco, a powrotne z Memphis też do Berlina. Dlaczego Berlin? Bo to najtańsza opcja, przetestowana na niejednej trasie. No i pozostało tylko długie czekanie na dzień „0”. Odliczanie zaczęło się od 126, bo tyle dni przed odlotem mieliśmy wszystko dopięte. To dużo, piekielnie dużo gdy tak bardzo chce się już, teraz, natychmiast skonsumować to, co zaplanowane. Jedno było pewne, to czekanie nie będzie trwało wiecznie, a amerykański sen skończy się szybciej, niż myśleliśmy. Bo wszystko przemija, w zasadzie w jednakowym miarowym tempie. I tylko odczucia tego upływającego czasu są inne, od tej myśli zacząłem nie bez powodu.
W końcu jednak nadszedł dzień wylotu, który zakończył etap I. Etap przygotowań i oczekiwań……
Dzień pierwszy – niedziela, 29. stycznia 2017.
Zaczyna się. Zbiórka 6:10 stacja BP Bolesławiec, jesteśmy wszyscy – Mały, Sobol, Qreł, Loko, Endrju i ja. Podjeżdża wynajęty bus. Mały załatwił wcześniej ten transfer przez swoje koneksje taniej. A więc ruszamy. Odlot o 12:20, więc mamy spory zapas czasowy. Czy wszystko mamy? Niczego nie zapomnieliśmy zabrać? Ależ oczywiście, że nie. W ostatniej chwili trafia do mnie, że przecież został w domu aparat fotograficzny, wracamy po niego. Te dwieście kilkadziesiąt kilometrów pokonujemy bez przeszkód. Chcemy być w Berlinie wcześniej, niż zwyczajowe dwie godziny przed odlotem. Autostrady to szybkie trasy, ale też mogą sprawiać niespodzianki. Nawet nie chcemy myśleć, co by było, gdybyśmy nie zdążyli na samolot. Nam na szczęście nic takiego się nie przydarzyło i przed dziewiątą Flughafen Tegel wita spragnionych wrażeń. Pierwszy etap zatem za nami, jeszcze tyle do pokonania. Przecież tak naprawdę udajemy się na drugi koniec świata. Musimy się siebie nauczyć, by wyprawa przebiegła bez spięć. Niby znamy się, w większości bywamy ze sobą raz w roku wspólnie aż przez 3 dni na corocznym turnieju w Polanicy, a i to niepełne. Tu czeka nas dwutygodniówka, pełna wrażeń, ale też i niepewności. Sześciu twardych facetów, sześć indywidualności, sześć pomysłów w nieprzewidywanych sytuacjach. To może rodzić spięcia. Jak sobie z tym poradzimy? Pewnie każdy o tym pomyślał, ale nikt o tym nie mówi. I dobrze, bo nie było takiej potrzeby.
Stoimy w hallu, zaczyna do nas docierać, że to wszystko nabiera realnych kształtów. Za dwie godziny rozgrzewkowy lot, na Heathrow w Londynie. Ale przedtem pierwsza niespodzianka. Nagle ktoś zwraca uwagę, że Sobol ma na sobie jakąś dziwną koszulkę. Wyszczerza w uśmiechu zęby i cedzi: Nareszcie ktoś zauważył! Obejrzeliśmy i oniemieliśmy z wrażenia. Z przodu nadrukowana mapa USA z zaznaczonymi miastami posiadającymi drużyny w NBA a na niej naniesiona nasza trasa. Cały przejazd i wypunktowane miejsca docelowe. Z tyłu natomiast mapa świata i trasa całego przelotu i napisy po angielsku: Więcej niż 20.000 km w powietrzu, więcej niż 6.000 kilometrów samochodem. Trzeba przyznać, że robi to niesamowite wrażenie. Zastanawialiśmy się podczas przygotowań do wyjazdu jakby tu się wyróżnić podczas pobytu w halach na meczach. Może uda się jakość zwrócić uwagę kamer? Może trzymana w rękach kilkumetrowa flaga białoczerwona z napisem Bolesławiec? Może coś innego? Sobol stwierdził, że ma inny pomysł, ale to niespodzianka. No to udało mu się z nią. Przygotował się znakomicie, nie ma co. Niespodzianki ciąg dalszy, wyciąga z torby pięć koszulek i wręcza każdemu. Zakładamy i niemal natychmiast zaczynają wszyscy się na nas gapić. Zaczynamy wyglądać jak zorganizowana grupa. To znakomicie ułatwi nam całą podróż, Wzbudzimy zainteresowanie także tam, na miejscu, ale będzie okazja do tego wątku jeszcze wrócić. Na razie przyglądają nam się z zaciekawieniem współpasażerowie podczas lotu do Heathrow, Londyn powitał nas jakże by inaczej deszczem. Dobrze, że nie musimy wychodzić na zewnątrz, bo wygląda to nieprzyjemnie. Te 90 minut oczekiwania na lot główny mija szybko. Ja przyglądam się jak zawsze startującym samolotom. Zawsze nurtuje mnie ta sama myśl, jak tyle żelastwa może unieść się w powietrze? Przecież to nie może się udać. Tak nakazuje sądzić tzw. zdrowy rozsądek. Ileż to w historii ludzkości razy zdrowy rozsądek przegrał z nauką. Gdyby nie to, zapewne tkwilibyśmy w jakiejś prehistorii. Podobno kiedyś ktoś stwierdził naukowo, że w stosunku do swojej masy ciała bąk ma zbyt małe i zbyt wiotkie skrzydła i nie ma prawa latać. Na szczęście bąk o tym nie wie i w błogiej nieświadomości lata sobie kpiąc z nauki. Wielki, czterosilnikowy bąk z serii Airbus A330 już czeka. Za chwilę wzniesie się z nami na pokładzie, by po ponad 11-godzinnym locie dotrzeć do San Francisco. Wątpliwości mijają, paradoks bąka został z tyłu. Gdzieś tam w dole, w mokrym Londynie. Jest 15:05, lecimy…
Skok przez Atlantyk, w dodatku na zachodnie wybrzeże trochę trwa, w naszym przypadku 11godzin i 15 minut. Następne kroki będziemy już stawiać na amerykańskiej ziemi. Jakoś trzeba przetrwać ten czas, rozmawiamy, żartujemy, jest czas na sen, czytanie i oglądanie. Każdy ma do dyspozycji monitorek, do wyboru filmy, muzyka, sport. Chyba wszyscy obejrzeliśmy godzinny niemal reportaż o drodze Cavs do pierwszego mistrzowskiego tytułu. Typowa amerykańska świetnie zrobiona produkcja. Nie brakowało patosu, ale przyjemnie się to oglądało. Na koniec pozostało śledzenie trasy przelotu, odejmowanie mil pozostałych do lądowania. Cel coraz bliżej. Co ciekawe, cały czas lecimy w dzień. To naprawdę niesamowite oglądać wizualizację lotu. Cień nocy gonił nasz samolot, pozostawiając przebytą trasę w mroku. Wreszcie koniec, lądujemy. Jest 18:20, choć nieprzestawione zegarki wskazują jeszcze czas polski 3:20. Za chwilę zaczną się pierwsze emocje. Wiza w paszporcie tak naprawdę nie daje gwarancji wjazdu do USA, tego raju przez dziesięciolecia wymarzonego dla emigrantów zarobkowych. To, co wklejają w konsulatach do paszportu właściwie jest promesą wizy uprawniającą do wejścia na pokład samolotu. Reszta, czyli wiza właściwa jest w rękach urzędnika urzędu imigracyjnego. Wpuści albo nie. Nigdy nie wiadomo co może mu się nie spodobać. Jakieś niewłaściwe słowo, zła odpowiedź na pytanie, cokolwiek. Pamiętam swoją pierwszą próbę wjazdu i problemy z przejściem urzędnika, którego wręcz bawiła tą pracą. Będzie jeszcze okazja o tym wspomnieć. Tym razem nie powinienem mieć problemów, dwukrotnie wyjeżdżałem po krótkich pobytach. To kapitał, który procentuje. Wróciłem przed upływem sześciu miesięcy, więc nie będę miał żadnych kłopotów z kolejnym wjazdem. Pozostali członkowie muszą się jeszcze denerwować. To znaczy się musieli by, gdyby nie Sobol i jego genialny pomysł z koszulkami. Deklarujemy od razu podejście całej grupy, sympatyczna pani była pod wrażeniem organizacji naszej eskapady. Widok koszulek i ich treści okazał się decydujący. Żadnych wątpliwości, życzenia udanego pobytu. Będzie udany, zapewne także dzięki niej. Odbieramy bagaże, żaden nie zaginął i kierujemy się do wyjścia z lotniska. Właściwie to moglibyśmy iść za narastającym hałasem. To liczna rzesza kolorowych imigrantów z wrzaskiem protestuje przeciwko ograniczaniu wjazdu dla swoich rodaków. Szpaler krzyczących Latynosów, wymachuje transparentami o treści „Wszyscy jesteśmy imigrantami”. Strach przejść, bo stali dość wąsko. Jesteśmy w San Francisco!!!
Czekał na nas Papaj. Who is Papaj? Dawny szkolny kolega kilku chłopaków, mieszkający na stałe właśnie tutaj. Jedzie za nami do wypożyczalni samochodów. Pakujemy się do wynajętego Vana, Dodge Grand Caravana. Ledwo się mieścimy, strefa bagażowa została przemyślnie upakowana bagażami na styk. Jedziemy do centrum, do hostelu „Amsterdam”. Frisco to bardzo specyficzne miasto. Jak na Amerykę nie za duże, bardzo zwarte, rozłożone na wielu wzgórzach. Można to było zaobserwować choćby w serialu „Ulice San Francisco”. Nie da się go pomylić z żadnym innym. Zdaniem wielu jest to najpiękniejsze miasto w USA, moim skromnym zdaniem też. Parkujemy przy ulicy jakże by inaczej, pod górę. Wyładowujemy się, czasu nie ma zbyt wiele. W sam raz, by wyjąć bagaże i odprowadzić samochód gdzieś na parking. To największa bolączka tego pięknego miasta. Permanentny brak miejsc do parkowania. Hotele ich w zasadzie nie mają, wszelkie wolne placyki zamienione na parkingi „łoją” kasę aż miło. Niby przy ulicach są pojedyncze miejsca, ale nie ma co liczyć na bezpieczne zaparkowanie. Trzeba uważać, bo jeśli już gdzieś są wolne strefy, to nie bez przyczyny. Kolory krawężników oznaczają tylko zmianę powodu, dla którego nie można się tam zatrzymać. Liczne hydranty uliczne uzupełniają poczet miejsc zakazanych. Na szczęście wiemy o tym i mamy upatrzony jeszcze w Polsce niezbyt odległy parking. No i w miasto. No bo co, że jest piąta rano w Polsce, skoro tu mamy ledwie dwudziestą? „Frisco by night” robi wrażenie. Przechadzamy się w górę, w dół. Idziemy do China Town, bajeczne dekoracje, typowe dla Chin. W końcu właśnie zaczyna się Rok Smoka. Nie możemy na koniec nie zajrzeć do chińskiej knajpki. Stary, niezwykle sympatyczny Chińczyk staje na głowie, by nas ugościć tym, co ma najlepszego. Dał radę, wychodzimy najedzeni i zadowoleni. Wracamy do „Amsterdamu”, jednak zmęczenie daje o sobie znać. Aklimatyzację czas zacząć. Jutro czeka nas sporo atrakcji…