Zapraszam!
– Boston Celtics. Są na jedenastym miejscu na Wschodzie. Przed sezonem miałem ich na siódmym, co nadal jest jak najbardziej w grze. Ich bilans (18:21) oscyluje wokół 50%, tak samo jak rok temu. Pozycja w tabeli i bilans to jedno. Niepokojące jest to, co dzieje się w obrębie tej drużyny. Wyzywanie się mediach, wewnętrzne spotkania samych zawodników. Mam wątpliwości czy ten skład, jaki teraz mają Bostończycy, w ogóle lubi ze sobą przebywać i grać razem w koszykówkę. I czy przypadkiem ferment nie idzie od góry, czyli do liderów. Marcus Smart zarzucił w mediach Brownowi i Tatumowi, że ci za mało podają. Nie zostało to dobrze odebrane przez nich samych. Pod koniec grudnia Celtics przegrali mecz przeciwko Wolves bez KATa, Edwardsa i Russella. Ich pogromcą okazał się być niejaki Jaylen Nowell (29 punktów). Nie znasz? No właśnie. 11/9/6 zaliczył na nich Greg Monroe. Tak, ten Greg Monroe, który ostatni mecz w NBA zagrał w sezonie 2018-19 w barwach 76ers, który ostatnio nie wyglądał za dobrze w G League, który już dekadę temu wyglądał jak skamielina koszykówki, jeśli chodzi o styl gry. Nawet bez Tatuma, Celtics nie powinni byli tego przegrać. Po meczu Al Horford, którego spokój, doświadczenie i profesjonalizm cenię bardzo wysoko, powiedział, że każdy z zawodników Bostonu powinien spojrzeć w lustro. Jaylen Brown nie był zadowolony z tego komentarza, mimo że żadne nazwiska nie padły z ust Horforda. W Bostonie nie dzieje się dobrze, a przyczyn tego stanu można doszukiwać się na wielu poziomach. Znając życie i realia NBA, pewnie w każdym z nich jest trochę prawdy. Zaczynając od dopasowania Browna i Tatuma, ich charakterów, ich sposoby gry, przez skład, który ostatecznie aż tak dobry, aż tak utalentowany nie jest, a kończąc na takiej ludzkiej rzeczy – czy oni w ogóle potrafią znieść obecność samych siebie zamkniętych w szatni, w samolocie, w autobusie. Na początku sezonu Bostończycy przegrali u siebie z Bulls 128:114, mimo że po trzech kwartach prowadzili 103:89. Podstawy matematyki podpowiadają zatem, że czwartą kwartę przegrali aż 39:11. Z kolei kronikarze informowali wtedy, że od czasu wprowadzenie zegara odmierzającego czas akcji (sezon 1954-55) nie zdarzył się mecz, w którym jedna drużyna prowadziłaby po trzech kwartach różnicą przynajmniej 14 punktów, by przegrać mecz różnicą 14 punktów. Ostatniej nocy, w połowie III kwarty Celtics wygrywali z Knicks 81:61, a ich prowadzenie momentami sięgało nawet 25 punktów. Przegrali 108:105. Zdrowym drużynom takie rzeczy się nie zdarzają. Podejrzewam, że Daryl Morey, gdzieś tam, w zaciszu swojego gabinetu, otwiera właśnie piwo.
– Jak już jesteśmy w Massachusetts, to robaczywka dla fanów, ale także ludzi mediów związanych z Celtics. Jakie to jest zabawne, gdy słyszę czy czytam transferowe plotki, w których to Boston pozyskuje Sabonisa, Simmonsa czy kogoś tego kalibru, ale w żadnym scenariuszu nie rozstaje się z którymś z pary Brown-Tatum. Nie jest to niemożliwe, ale jest to cholernie mało prawdopodobne, więc bardzo proszę, przestańcie.
– Davis Bertans. Po bańce, do której zresztą nie wszedł, najpewniej żeby nie obniżać swojej rynkowej wartości (przed zawieszeniem rozgrywek notował średnio 15.4 punktu, trafiał 42.4% zza łuku, co było siódmym najlepszym wynikiem, 4.5 zbiórki oraz 1.7 asysty na mecz), podpisał z Wizards pięcioletni kontrakt warty $80 mln i… tyle go widzieli. W ubiegłym sezonie wyglądał na początku rozgrywek jakby latem za mocno świętował swój tłusty kontrakt. Ale potem wytrzeźwiał i ostatecznie doprowadził swoją średnią do 11.5 punktu oraz blisko 40% za trzy punkty, zatem nie było dramatu, ale zbyt dużych powodów do zadowolenia też nie. W tym sezonie jest dramatycznie. Zaledwie 6.5 punktu na mecz. Mniej zdobywał tylko w dwóch pierwszych latach w NBA, w barwach Spurs, gdy miał bardzo ograniczoną rolę w rotacji. Trafia tylko 35.8% z gry oraz 32.7% zza łuku. Obie wartości są najgorsze w jego karierze. Masz (niemało) zapłacone, żeby punktować, a nie punktujesz. A do tego jesteś bardzo minusowy w obronie. To jest problem dla Wizards, bo Bertans nie jest dla nich tym, kim miał być. Na 26 rozegranych meczów, tylko siedem razy przekraczał próg 10 punktów. Aż siedem razy kończył zawody z okrągłym zerem.
– Julius Randle. Grał w ubiegłym sezonie na poziomie 24.1 punktu, 10.2 zbiórki oraz 6 asyst. Trafiał 41% swoich rzutów zza łuku (2.3 trójki na mecz). Za dobrą grę został wyróżniony nagrodą dla zawodnika, który poczynił największe postępy. Został też wybrany do drugiej (!) piątki All-NBA. Knicks, dość nieoczekiwanie, weszli do play-offs (z czwartego miejsca). Latem przystał na warunki czteroletniego kontraktu o wartości $117 mln. W tych rozgrywkach obserwujemy regres wyrażony liczbami 19.6 punktu, 10.1 zbiórki oraz 4.9 asysty. 42.3% z gry, to jego najniższa skuteczność w karierze. 32.7 zza łuku, to bardzo duży zjazd z 41% sprzed roku. Do tego najwyższa w karierze liczba strat (3.5). Co teraz? Chyba nigdy nie było wątpliwości, że Randle, to nie jest talent, z którym jako liderem można iść na wojnę o tytuł. Ale też mieliśmy próbkę tego, że z nim jako liderem, można wejść do play-offów. Teraz pytanie która jego wersja jest najbliższa rzeczywistości – ta teraz, ta sprzed roku, czy można ta z serii z Hawks, która też dobra nie była. Tylko jedna z tych wersji warta jest swoich pieniędzy. Tylko jedna z nich może z powodzeniem zostać (ewentualnie) oddana za coś wartościowego. Obawa może być taka, że ubiegły rok był jedynie jednorazowym odstępstwem od prawidłowości z Lakers i Pelicans. A ta prawidłowość brzmi – Randle, to gracz ponadprzeciętny…i raczej nic więcej. Czas pokaże.
– R.J. Barrett. Dobry miał w zasadzie tylko sam początek sezonu, potem zaczął lecieć w dół. Zagrał taki jeden mecz w Nowym Orleanie (35/8/6, 6/8 zza łuku), po którym wizja przyszłości jego i Knicks rysowały się w jasnych barwach. Potem, nie licząc pojedynczych występów, było już tylko gorzej. Dlaczego? No właśnie, dlaczego? Ze wszystkich stron napływały do nas wieści, że latem mocno pracował nad swoją grą. I nawet to się wszystko ładnie łączyło, gdy patrzyło się na niego w pierwszych tygodniach sezonu. Co się zaczęło dziać później, to już tajemnica alkowy Knicks. Nie, nie rzucam oskarżeniem, że coś mu tam zrobili. Nie rzucam oskarżeniem, że w niewłaściwy sposób wykorzystują jego umiejętności. Zastanawiam się, głośno myślę. A może dwóch liderujących mańkutów, to za dużo na jedną drużynę? Fakt, w ostatni 4-5 meczach powoli coś zaczyna ruszać, ale nie można nie było odnotować dołka w którym był (?) dość długo.
– Evan Fournier. Pisałem to przed jego najlepszym w karierze występem z minionej nocy. Może poczuł pismo nosem i teraz będzie z nim już tylko lepiej. Nie ma za co, fani Knicks!
Gra gorzej, niż w ciągu 16 powirusowych meczów w barwach Bostonu. A to coś mówi. Bo wtedy, w Celtics, ewidentnie był bardzo, bardzo do tyłu z kondycją i siłą w nogach, gdy wrócił do składu po chorobie. Póki co (37 meczów) gra dla Knicks na poziomie 12.8 punktu, 1.8 asysty (obie wartości najgorsze od sezonu 2014-15, trzeciego w jego karierze) oraz 2.6 zbiórki. Trafia najgorsze w karierze 40.3% z gry. Na linię dostaje się tylko 1.4 razu na mecz (drugi najgorszy wynik w karierze). Jak dodać do tego, że 29-letni Francuz nie obroniłby przedszkolaka przed atakującym drugim przedszkolakiem, to rysuje nam się fatalnie wyglądający obrazek koszykarza, który przyjechał do Nowego Jorku z misją wyniesienia Knicks na poziom wyżej w ataku. Miał przywieźć ze sobą 16-18 punktów, spacing, doświadczenie. Na razie żadna z tych rzeczy się nie dzieje, albo raczej, dzieje się zbyt rzadko, za mało regularnie.
– New York Knicks. Po tej litanii o graczach Knicks, parę słów o drużynie. I tu robaczywka wędruje nie do samej organizacji, a do krytyków, którzy w moim odczuciu, przesadnie usiedli na Knicks. Teraz nie wygląda to za dobrze, ale patrząc na to na chłodno, to w tej chwili nie ma jeszcze żadnej tragedii – z bilansem 19:20 drużyna jest na 10 miejscu na Wschodzie, z minimalną stratą nawet do siódmych Raptors. I wszystko to z liderami-mańkutami, którzy nie do końca dojechali w tym sezonie oraz praworęcznym Francuzem, który wracając z Tokio gdzieś zagubił swoje talenty. Knicks mogą być tylko lepsi w dalszej części tego sezonu. Tak myślę. No chyba, że ktoś przyjął założenie, że skoro w tamtym sezonie było czwarte miejsce ze słabym atakiem, to po dodaniu Kemby i Fourniera, miejsce czwarte jest niemal gwarantowane. Tak, to wtedy można być zawiedzionym/rozczarowanym. Ja wyjściowo miałem Knicks na ósmym miejscu. Nic, co tu się dzieje, nie jest dla mnie szokiem. Może jedynie małym zaskoczeniem, że rzeczy, które mogły stanowić jakąś obawę, zagrały jednocześnie. Taki poziom pecha (?) nie zdarza się za często. Bo można było obawiać się, że Randle wróci trochę na ziemię, że Barrett nie poczyni znaczącego postępu, że Kemba nie da rady być zdrowy, że Rose nie da rady być zdrowy, że Fournier nie będzie stały w ataku, a za to stale dziurawiony w obronie. Ale, że wszystkie te scenariusze połączą się w jeden, to się nie spodziewałem. Nie wiem jak Wy. Po tym jak Knicks nie udało się sprowadzić do siebie Leonarda (co było raczej nierealne od początku), DeRozana czy Balla, poszli w stabilizację, co dla organizacji z takim właścicielem i taką historią nie powinno być odbierane za coś tragicznego. Owszem, niektórzy mieli zapłacone (za) słono, ale generalnie jakichś monstrualnych błędów tam nie popełniono.
– San Antonio Spurs. Jak już zapewne wiecie, Becky Hammon będzie od przyszłego sezonu głównym trenerem w WNBA, w drużynie Las Vegas Aces. W Spurs pracowała od 2014 roku. Robaczywka dla Spurs oraz reszty ligi, że Hammon nie dostała prawdziwej szansy prowadzenia samodzielnie drużyny NBA. Jestem pewny, że gdyby ktoś nakreślił jej plan przejęcia posady głównego trenera NBA w przeciągu roku, dwóch czy trzech, to zostałaby w NBA. A tak, zamiast kisić się w tych samych schematach i realiach, wybrała wyzwanie z żeńskiej NBA. Mój zarzut do Spurs jest raczej symboliczny, bo skoro Pop chce jeszcze pracować, to niech sobie pracuje. Ale sama Hammon mówiła o tych wszystkich rozmowach o pracę w paru klubach NBA, które odbyły się wyłącznie ze względu na to, że była kobietą. Zaprosili ją, żeby mieć problem równouprawnienia z głowy, a zatrudnili, kogo mieli zatrudnić. Nie zrozummy się źle – ja nie jestem za „dzikim równouprawnieniem”, to znaczy takim, żeby komuś coś dawać tylko ze względu na płeć, czy dalej kolor skóry, pochodzenie i tak dalej. Przykładów mamy wszędzie pełno, że często przynosi to skutki odwrotnie do zamierzonych. Na końcu pojawia się pytanie jakie w sumie są te „zamierzone skutki”. Chodzi mi raczej o to, że Becky pokazała w ostatnich latach, że ma papiery na poważny coaching. I też oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że mówimy o niej nieco więcej, bo jest kobietą. Tak, to fakt. A w tym czasie taki, dajmy na to, Charles Lee z Bucks musiałby chyba kogoś zabić, żeby zaczęto o nim mówić, żeby w jakiś sposób zaczął figurować w świadomości ludzi interesujących się NBA. Tak, coaching, to niewdzięczna praca. Ciężka do oceny. Jak dobry jest Luke Walton? Tak dobry, jak dobry był w Warriors, czy tak słaby, jak słaby był w Kings. A czy Steve Kerr funkcjonowałby w naszej świadomości tak samo, jakby zamiast do Warriors poszedł do Knicks przed sezonem 2014-15?
– Indiana Pacers. Sześć porażek z rzędu, osiem w ostatnich dziesięciu meczach. Czas chyba ruszyć, odkurzyć, odświeżyć ten skład. Tam jest sporo postaci, które ładnie wzmocniłyby play-offe ekipy. Sabonis, LeVert, Turner. Patrząc na to, kto jest ponad Pacers, którzy w tej chwili są lepsi tylko od tankujących Pistons i Magic, wygląda na to, że ten sezon jest już stracony. Może więc warto się przegrupować i wrócić za rok. Wiem, że historycznie ta organizacja nie tankuje w ostry sposób, ale przecież nie trzeba tego robić na ostro.
– Anthony Davis. AD wprawdzie nie gra, więc może jest to temat na później, ale patrząc na znakomitą ostatnio grę LeBrona (w ostatnich dziewięciu meczach tylko raz zszedł poniżej 30 punktów) naszła mnie refleksja, że LBJ musi być trochę zawiedziony postawą Davisa. W założeniu, to AD miał grać sezony na poziomie MVP, a starzejący się LeBron miał powoli oddawać mu scenę. To AD miał nieść na swoich plecach Lakers, a LeBron miał tylko pomagać. Jest dokładnie odwrotnie. Pisałem i mówiłem wiele razy, że moim zdaniem nie jest dziełem przypadku, że Davis tak często doznaje kontuzji różnych części swojego ciała. Poza tym, gdy gra, gdy jest zdrowy, to też nie jest jakieś wow, a miało być. Przypomnę tylko, że jeszcze nie tak dawno temu, bardzo zasadna i bardzo ciekawa była dyskusja czy AD jest lepszy Giannisa. Teraz pociąg towarowy Giannisa odjechał, a drezyna AD została odstawiona na boczny tor.
– Chris Paul. Może nie tyle CP3, co sędziowie. Zmieniły się interpretacje odnośnie wymuszania fauli. I bardzo dobrze. Na początku, żeby podkreślić wejście w życie nowych dyrektyw, sędziowie przeginali trochę w drugą stronę, to znaczy często nie gwizdali ewidentnych przewinień. Potem wrócił zdrowy balans i teraz jest w miarę OK na tym polu. Ale cały czas, podkreślam, cały czas, z jakiegoś powodu, Chris Paul dostaje swoje gwizdki w absurdalnych sytuacjach, z którymi liga miała walczyć. I tę walkę wygrała, czy wygrywa w większości, ale nie z Chrisem Paulem. Nie wiem dlaczego, ale wiem, że mi się to nie podoba.
LINK https://www.youtube.com/watch?v=q_RRk27U-sI
– Steph Curry. Pierwszy raz po tej stronie „ŚvsR”. Może nie powinienem? No cóż, mówmy o liczbach i faktach. A fakty i liczby są takie, że Steph ostatnio sporo pudłuje. 1/9 zza łuku przeciwko Mavs, 1/10 przeciwko Miami w dwóch ostatnich meczach. W grudni zdarzyło mu się sporo występów typu 3/14, 5/17 czy 5/16. Nie alarmuję, tylko informuję.
– Kareem Abdul-Jabbar. Czy to fakt, że LeBron ma już tylko 2250 punktów do wyprzedzenia go na liście najlepszych strzelców w historii NBA, czy po prostu to, że Jabbar, raz na jakiś czas, lubi sobie ponarzekać na obecną NBA i jej gwiazdy. Kareem, w przeciągu ledwie kilkunastu dni, postanowił pojechać po LeBronie. Najpierw skrytykował jego „cieszynkę” z meczu z Pacers. Chodziło o tak zwany „big ball dance”, w którym celebrujący wykonuje gest „ciężkich/dużych jąder” w okolicach własnego krocza, czyli tam, gdzie zwykle jądra się znajdują. „Dla mnie wygranie meczu jest wystarczające. Po co robić jakiś głupi, dziecinny taniec i okazywać brak szacunku drużynie przeciwnej? Gracze GOAT nie tańczą.”
Później Kareem nie omieszkał skrytykować pewnej aktywności LeBrona w mediach społecznościowych. Otóż przy okazji wysypu pozytywnych, ale w większości bezobjawowych przypadków, państwo dobrze wiedzą czego, LeBron umieścił na swoim Instagramie zdjęcie, na którym trzech Spider-manów wskazuje na siebie nawzajem palcami. Nad głowami każdego z nich widnieją napisy „Covid”, „grypa”, „przeziębienie”. W tej sytuacji Jabbar pokusił się nawet o napisanie artykułu, w którym oferuje LeBronowi m.in. fachową pomoc w odróżnieniu tych trzech chorób, krytykuje jego wiedzę w tej materii, nawet zahacza o wątki rasowe. Aż się prosi, żeby zacytować tu klasyka i napisać „Dziadek zejdź, k…a, dziadek, sp…aj z tej anteny, trzeba mieć minimum szacunku dla ludzi, a nie pierdoły opowiadać.“
– Matisse Thybulle. Może to moja wina, bo spodziewałem się u niego jakościowego skoku, jeśli chodzi o atakowaną stronę parkietu. Obrona jest i będzie z nim na długie lata, ale żeby dobrze zarobić w tej lidze, a Thybulle i jego agent zapewne tego chcą, musi trochę dołożyć do swoich umiejętności zdobywania punktów. Tylko 5.5 punktu na mecz, w trzecim sezonie w NBA. Tylko 27.5% zza łuku, zaledwie 0.3 (!) oddanego rzutu wolnego. Thybulle męczy swoją defensywą ludzi, których kryje, ale za to zaprasza ich na wakacje do Hiszpanii po drugiej stronie boiska. Kryjący go zawodnicy mogą spokojnie odpuszczać i odpoczywać. Nie rzuca, nie atakuje obręczy, nie podaje, po prostu jest. To za mało. Taki atleta powinien regularnie atakować obręcz. Nie musi być jakoś bardzo często, ale żeby było regularnie. A do tego „walić tróje”. To powinien być jego wakacyjny trening przed kontraktowym sezonem. Kilkaset trójek dziennie i kończenie przy obręczy na obie ręce, na różne sposoby.
* Tekst napisałem oryginalnie dla portalu Unibet.
Jeśli dla LeBrona COVID, grypa i przeziębiebie to to samo to niech lepiej zajmie się tym co potrafi najlepiej, grą w koszykówkę.