Nie myślę zbyt często o Stephonie Marbury’m, ale gdy już to robię, to mam raczej negatywne skojarzenia z nim związane. Bo tak to już w życiu jest, że na reputację pracuje się latami i bez względu na to czy była ona dobra czy zła, pojedyncze epizody nie wpisujące się w nią, nie są w stanie jej zmienić. Gdy Phil Jackson, lub twój ulubiony profesor z uniwerku, powiedzą jaką głupotę, to zazwyczaj nie jest ona szeroko komentowana i ostro krytykowana. Po pierwsze bo ich dobra reputacja przykrywa pojedyncze wpadki, po drugie czasem gdzieś tam w głębi obawiasz się, że zwyczajnie nie zrozumiałeś/aś głębszego sensu w ich przekazie.
W drugą stronę działa to tak samo. Mądre słowa ćwierćinteligenta, lub kogoś, kto dorobił się negatywnego wizerunku, rozmywają się jak morska fala uderzające o skały.
Stephon Marbury praktycznie przez całą swoją karierę w NBA pracował na reputację zarozumiałego gamonia z przerośniętym ego. Istnieje więc spore ryzyko, że powoływanie się na jego słowa w jakieś poważnej dyskusji, będzie jak próba wyjaśnienia katastrof lotniczych za pomocą wybuchających parówek i puszek przez ludzi, którzy samoloty tylko gdzieś widzieli lub sklejali kiedyś ich papierowe modele.
Jeśli nie pamiętacie dlaczego na Marbury’ego patrzymy dziś tak a nie inaczej, to pozwólcie, że przypomnę Wam kilka niechlubnych epizodów z jego kariery:
Już w swoim trzecim sezonie w NBA zażądał transferu bo mrozy i śniegi Minnesoty wpędzały go w depresję. Szkoda bo przez moment, wieki temu w 1997 czy 1998 roku roztaczaliśmy wizje przyszłości wielkiego duetu Marbury-Garnett. Nie było nam niestety dane oglądać jak razem dojrzewają na parkietach NBA.
W New Jersey, rzut beretem od rodzinnego, ukochanego Nowego Jorku, Stephon dorobił się przydomku Starbury. Jako gracz Nets w ciągu (niepełnych) trzech sezonów, czarował minięciami, krosami, ładnymi asystami. Doczekał się powołania na Mecz Gwiazd. Przy czym jego indywidualne osiągnięcia nijak miały się do wyników Nets. W skróconym przez lockout sezonie 1999, ekipa z New Jersey osiągnęła słabiutki bilans 16:34. Sezon później zdołała wygrać 31 meczów a następnie ledwie 26.
Marbury jesteś rakiem tej drużyny – mówili wierni fani Nets.
Steph wysyłał krytyków do diabła oraz do sprawdzenia statystyk, które czarno na białym miały dowodzić, że to nie jego wina. W końcu prawie 24 punkty, 3 zbiórki, ponad 7 asyst i przechwyt to nie był napis na dropsach.
Transfer do Phoenix Suns dał koszykarskiemu światu do myślenia w tej materii a do słownika pojęć w prowadził "efekt Jasona Kidda" w opozycji do "efektu Stephona Marbury’ego".
Phoenix
Suns, pod wodzą 27-letniego Kidda zakończyli sezon 2000-01 z bilansem
51:31. Trenerem drużyny był Scott Skiles. Na Wschodzie New Jersey Nets w
tym samym sezonie, skończyli rozgrywki z bilansem 26:56. Prowadził ich
21-letni Stephon Marbury a trenerem był Byron Scott.
Po sezonie
doszło do wymiany – Kidd i Chris Dudley trafili do Nets za Stephona
Marbury’ego, Johnny’ego Newmana i niejakiego Soumailę Samake’ego.
Jakby nie patrzeć wymiana dotyczyła tylko i wyłącznie "jedynek". Trzony obu ekip zostały praktycznie nietknięte.
Nets
z Kiddem wygrali aż o 26 meczów więcej niż sezon wcześniej z Marbury’m.
Z bilansem 52:30 zostali najlepszą drużyną Wschodu. Weszli do Finału,
gdzie przegrali z Lakers.
Kidd zajął drugie miejsce w głosowaniu na
MVP sezonu. Wygrał Tim Duncan ze Spurs. Wielu znawców jest zdania, że
nagroda za tamten sezon należała się jednak Kiddowi.
A Suns?
Dokładnie odwrotnie. Wygrali tylko 36 meczów i przerwali swoją imponującą serię 13 lat z rzędu w play-offach.
Dwa i pół roku później Starbury zabrał swoje talenty z Arizony do Nowego Jorku.
Ciekawostka dla ciekawskich: Razem z nim do Knicks przeniósł się też m.in. Cezary Trybański a w przeciwnym kierunku, między innymi, powędrował Maciej Lampe.
Knicks z nim na jedynce przez cztery lata z kawałkiem wygrywali dwa razy po 33 i dwa raz po 23 mecze w sezonie zasadniczym. Ekipa z Nowego Jorku stała się pośmiewiskiem ligi, karykaturą profesjonalnej drużyny NBA a Starbury – cóż – karykaturą gwiazdy z rozbuchanym ego.
"Nie zrozumcie mnie źle. Uwielbiam Jasona Kidda, on jest świetnym rozgrywającym ale jak ja się mam porównywać do niego, skoro uważam się za najlepszego gracza na tej pozycji w obecnej koszykówce? To nie ma sensu. Nie mogę porównywać się do kogoś, skoro siebie samego uważam za najlepszego. Mówię jak jest. Jestem najlepszym rozgrywającym i nikt mi nie musi tego mówić. Wy powinniście mnie raczej zapytać – Jesteś najlepszym rozgrywającym NBA? – a ja bym Wam odpowiedział – Oczywiście!"
– mówił w styczniu 2005 roku. Parę miesięcy później jego Knicks skończyli rozgrywki jako najgorsza drużyna Wschodu (23:59), druga najgorsza drużyna NBA.
Marbury żegnał się z NBA w 2009 roku jako gracz Celtics. Drogę powrotną do ligi zamknął sobie m.in. serią podejrzanych filmów, które wrzucił na raczkujący wówczas YouTube. Na jednym z nich płakał, na innym gadał bzdury, na jeszcze innym…jadł wazelinę. Na każdym wyglądał co najmniej dziwnie.
Los jednak wyciągnął do niego rękę. Marbury znalazł pracę w Chinach, gdzie dość szybko stał się gwiazdą uwielbianą przez kibiców. W tamtych czas gra w chińskiej CBA traktowana była raczej jak sportowa banicja ale gracze z czasem przekonali się, że jest to kierunek całkiem opłacalny pod każdym względem.
Marbury, poza przyzwoitym kontraktem z klubu, związał się też z kilkoma lokalnymi markami. Był to strzał w dziesiątkę.
Jako gracz sięgnął z Kaczorami z Pekinu po trzy mistrzostwa ligi. Również trzy razy wybierano go MVP tamtejszego Meczu Gwiazd.
Poza boiskiem dorobił się statusu wielkiej gwiazdy. Doczekał się nie tylko pomnika ale nawet sztuk teatralnych na swój temat.
Napisawszy to wszystko co złe o Starbury’m, chciałem zwrócić uwagę na pewne zjawisko, nad którym on kilka dni temu się pochylił. Nie odkrył Ameryki bo jest to kwestia powszechnie znana. Jego słowa były tylko dobrą okazją by temat poruszyć.
Chodzi o drogie, zbyt drogie, coraz droższe buty sportowe – Jordany w szczególności.
Tematu nie da się wyczerpać w jednym tekście. Wszak powstały o nim książki, dokumentalne filmy, prace naukowe, które w swojej tematyce sięgnęły nie tylko stricte butów sportowych, czystej ekonomii czy praw rynku ale także problemów rozwarstwionej społecznie Ameryki, rasizmu czy przestępczości.
Gdybym chciał rozbić temat na czynniki pierwsze to niebezpiecznie oddaliłbym się od koszykarskich ram tego bloga i wylądował gdzieś w Azji patrząc na pracowników wyzyskiwanych przez zachodnie koncerny. Otarłbym się najpewniej o pojęcie "bogatej północy i biednego południa." Niezbadane ścieżki zaprowadziłyby mnie do roponośnych pól, do Państwa Isl… oj. Wróć!
Może Marbury, atakując Jordana i jego markę, robi tylko kampanię swojej wskrzeszonej po latach linii butów Starbury, które mają kosztować tylko $15 za parę? Częściowo pewnie tak ale głównie jest tu dotykany inny, prawdziwy problem.
Cena sklepowa markowych butów sportowych wielokrotnie przewyższa koszt ich wyprodukowania.
Świetnie zrobione reklamy każą dzieciakom myśleć, że mając nowe Jordany, będą lepiej grać, wyżej skakać, lepiej ochronią swoje stopy przed kontuzjami. Presja środowiska sprawia, że nie chcą słyszeć o tańszych zamiennikach. To co mają, wyznacza ich status wśród rówieśników. Rzecz oczywiście tyczy się nie tylko butów ale my skupmy się tylko na nich.
W dorosłym życiu wygląda to nieco inaczej bo w końcu sam dobrze wiesz ile zarabiasz i na co Cię stać, ale mechanizm przyciągający klientów od strony psychologicznej jest taki sam. Ostatecznie nikt na siłę nie wyciąga Ci na siłę pieniędzy z portfela.
My w Polsce, w Europie, może nie do końca odczuwamy wagi problemu jaki ma Ameryka z butami Jordana. Każdego roku dochodzi do kradzieży, rozbojów a nawet morderstw, w których przedmiotem pożądania były buty z Jumpmanem. Większość z tych zdarzeń ma miejsce w obrębie afroamerykańskiej części społeczeństwa USA. Czarnoskórzy publicyści zwracają uwagę na ogromny problem wielu biednych rodzin, u których w domowych budżetach na liście wydatków, obok śmieciowego jedzenia za kilka dolarów, są też Jordany za $150-$200 dla nastoletnich członków. Tak, to jest chore. Tak samo jak chore jest to, że za parę Jordanów ktoś może pobić czy nawet zabić.
Nie mam recepty na to jak z tym problemem tym walczyć. Są tacy, którzy poświęcili swoje kariery naukowe temu zagadnieniu i nigdy nie znaleźli rozwiązania. A za problem tylko po części uważam ceny Jordanów. Z różnych przyczyn, dorobiły się one w ostatnim dwudziestoleciu statusu butów kultowych, nawet wręcz ekskluzywnych i raczej nie spodziewam się, żeby ich ceny drastycznie poszły w dół pod naciskiem różnych akcji społecznych.
Lobbować za redukcją cen Jordanów byłoby jak domagać się powszechnego dostępu do samochodów marki Ferrari. Przecież nikt nie powiedział, że każdy musi nimi jeździć. Nikt też nie powiedział, że świat musi być sprawiedliwy.
Michael Jordan w ostatnim roku zarobił ponad $100mln za sprzedaż butów swojej marki. Logika jaskiniowca pozwala wielu amerykańskim populistom twierdzić zatem, że to M.J. właśnie jest niebezpośrednio odpowiedzialny za większość złych rzeczy, które dzieją się w czarnym społeczeństwie USA za każdym razem, gdy but z Jumpmanem przewija się w tle. Ja ośmielę się mieć zgoła inne zdanie na ten temat i w tym momencie zakończyć ten przydługi wpis bo tu kończy się jego koszykarski charakter…