Dokładnie 20 lat temu, 11 czerwca 1997 roku miał miejsce mecz zapamiętany przez historię jako „Flu Game”. Po czterech meczach Finałów 1997 roku, w rywalizacji Chicago Bulls – Utah Jazz było 2:2. Piąte starcie grano na piekielnie trudnym dla gości parkiecie w hali Delta Center w Salt Lake City.
Michael Jordan kilkanaście godzin wcześniej dostał grypy żołądkowej, połączonej z zatruciem pokarmowym. Choć złośliwi twierdzą, że najzwyczajniej w świecie „zapił”. Nie wiem, nie było mnie tam. W każdym razie, bez względu na przyczyny, był odwodniony, głodny, miał 38 stopni gorączki oraz duże kłopoty z podniesieniem się z hotelowego łóżka. Ludzie, którzy widzieli go tamtego dnia byli pewni, że nie zagra. Zagrał. A reszta to historia.
38 punktów, 7 zbiórek, 5 asyst, 3 przechwyty, 1 blok. Jazz wygrali pierwszą kwartę 29:16, ich najwyższe prowadzenie w tym meczu wynosiło 16 punktów. Phil Jackson nie miał komfortu dania Jordanowi odpoczynku. M.J. spędził na parkiecie aż 44 minuty! Oglądałem ten mecz na żywo w telewizji. Przy okazji licznych przebitek kamer na Jordana, zdawało się, że ten trzyma się na nogach bardziej dzięki sile woli, niż mięśni.
Na 45 sekund przed końcem meczu, przy stanie 85:85, Jordan zebrał piłkę po swoim własnym niecelnym rzucie z linii. 20 sekund później, z podania Scottie Pippena, trafił arcyważną trójkę. Bulls wygrali 90:88 i w serii objęli prowadzenie 3:2. Po końcowym gwizdku skrajnie wyczerpany M.J. słania się na nogach i pada w ramiona Scottie’ego. Sprawę mistrzostwa Bull rozstrzygnęli w kolejny starciu, po powrocie rywalizacji do Chicago.
Ten występ, to było coś więcej, niż wygrany mecz, zdobyte punkty, prowadzenie 3:2 w Finałach. To była manifestacja charakteru Jordana. Tego legendarnego charakteru, dzięki któremu zbudował swoją karierę, swoją postać i został dla koszykówki, dla sportu ogółem, dla popkultury tym, kim został.