Happy Birthday K.G!

Dziś czyli 19 maja swoje 39 urodziny obchodzi Kevin Garnett.
20 lat w lidze! To jest łatwo powiedzieć – dwadzieścia lat gry – ale jak o
tym pomyślisz dokładniej, to dotrze do Ciebie że to w zasadzie dwa sportowe pokolenia. Gdy Wolves wybierali go z piątym numerem draftu 1995 roku, Andrew Wiggins był trzymiesięcznym bobaskiem. Nie wiem jak dla Ciebie ale dla mnie to
jest niesamowite. Ilu przewinęło się przez ten czas koszykarzy, których
zjadły kontuzje, którym wielkie pieniądze zawróciły w głowie i pozbawiły motywacji do pracy. Patrzysz na nich wszystkich i
wiesz, że to co robi K.G. to nie jest coś, co można brać za pewnik. On
tego nie bierze. To wymaga wiele poświęcenia i wyrzeczeń. Na to się
pracuje i jeszcze raz pracuje.

Jest koszykarzem wyjątkowym,
przypominać o tym nie muszę ale chcę. Nie ma koszykarza w historii tej
ligi, który byłby tak wysoko we wszystkich statystykach razem wziętych. A bycie
wszechstronnym mając takie warunki fizyczne, jakie ma K.G. to rzadkość.
Wspomnij moje słowa gdy widzisz dryblasa, o którym zwykło mawiać się
„drewno”. Na pewno znasz takich. Szybkość i koordynacja ruchowa nie
zawsze, a raczej bardzo rzadko idą w parze ze wzrostem – takim wzrostem.

Historia najprawdopodobniej zapamięta Tima Duncana jako najlepszą „czwórkę” w historii. Ja twierdzę, że indywidualnie Garnett był lepszy niż T.D. (może nieznacznie ale zawsze) i gdyby trafił do takiej organizacji, jaką są Spurs, to jego kariera miałaby podobny przebieg a wynagrodzeniem za ten trud też byłoby przynajmniej pięć tytułów.

Punkty (25949 – 15 miejsce).
Zbiórki (14512 – 9 miejsce).
Asysty (5383 – 47 miejsce).
Przechwyty (1831 – 16 miejsce).
Bloki (2027 – 17 miejsce).
Minuty gry (49862 – 5 miejsce)

Kevin jest moim drugim ulubionym graczem all-time (wiadomo za kim).
Nie wiem o czym dziś marzy człowiek, który w NBA zarobił ponad $315mln (!) ale ja w dniu jego
urodzin (6 dni przed moimi własnymi) marzę, żeby zobaczyć go jeszcze raz na żywo. Tym razem na miejscu w Minnesocie i mieć dłuższą chwilę, żeby pogadać.
Mam nadzieję, że za parę tygodni potwierdzi oficjalnie, że zostaje w lidze na swój 21 sezon.

Może to zabrzmi śmiesznie ale gdy w styczniu ubiegłego roku udało mi się spotkać go na żywo, łza
zakręciła mi się w oku. Kevin Garnett to jest mój bohater! To, co robił na parkiecie, jaki był przez te wszystkie lata w NBA można
wyczytać w statystykach i kronikach NBA. Dla mnie to coś więcej
niż liczby i rekordy. Uwielbiam to, jaki jest w meczach, jak mu
zależy na treningach (widziałem, potwierdzam). K.G. jest graczem, który w historii
NBA zarobił najwięcej jeśli chodzi o kontrakty w lidze a mimo to, gdy wchodzi na parkiet,
gra z taką samą pasją jak wieki temu w Chicago w czasach liceum. Szkoda, że schorowane kolana pozwalają mu już na coraz mniej…

K.G.
towarzyszył w wielu momentach mojego życia. Gdy myślę o jakimś
wydarzeniu, zazwyczaj mam przed oczami Garnetta w odniesieniu do danego okresu.
Gdy w 2007 roku latem przechodził z Minnesoty do Bostonu ja miałem wakacyjną pracę w Niemczech. Internet łapałem przy jakiejś szkole. Pracowałem po 10h dziennie a potem zmęczony brałem lapa i szedłem sprawdzać newsy. Czasem wstawałem przed pracą i szedłem na mój mały szkolny plac prawdy. Jak dowiedziałem się, że Danny Ainge pociągnął za spust wymiany z Wolves, skakałem z radości.

Gdy w czerwcu 2008 roku sięgał z Celtami po
mistrzowski tytuł i krzyczał „anything is possible” mój tata był na operacyjnym stole czekając na zabieg, który nigdy wcześniej się nie udał w szpitalu, w którym leżał. Dla mnie
to było wtedy coś więcej niż play-offy NBA. W nocy mecze, w dzień szpital.



Twoje zdrowie Kevin!

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.