Haters Gonna Love This

Dziękuję Ci Dirku Nowitzki, Tysonie Chandlerze, Jasonie Terry, Jasonie Kiddzie, Shawnie Marionie, Jose Bareo, Ricku Carlisle, DeShawnie Stevensonie, Marku Cubanie. Dziękuję Wam za to, że mogłem napisać to co co poniżej, że mogłem w końcu wypuścić z głowy to, co siedziało w niej tygodniami.
A było to tak:
Do listopadowego numeru Magazynu MVP przygotowywaliśmy „preview” dla wszystkich drużyn NBA na sezon 2010/2011. Ja na swój warsztat wziąłem (między innymi Mavs).
Napisałem wtedy:

„W ostatnich dziesięciu sezonach regularnych Mavs wygrali aż 1013 meczów. Niewiele więcej mają na koncie tylko San Antonio Spurs. Ponadto koszykarze z Dallas raz grali w Wielkim Finale, raz byli Mistrzami Zachodu po sezonie regularnym. Trzykrotnie notowali sezony z 60 lub więcej wygranymi i mogą pochwalić się serią aż dziesięciu z rzędu sezonów z zaliczonym pułapem przynajmniej 50 wygranych.  Tylko nie pytajcie Dirka Nowitzkiego ile mistrzowskich pierścieni ma za ten okres… obrazi się na Was.
Ciężko znaleźć odpowiednie słowa by opisać tę niecodzienną sytuację w tej części Teksasu. Zdawałoby się, że klub ten ma wszystko, co jest niezbędne do osiągnięcia ostatecznego celu jakim jest mistrzostwo  NBA. Jest zwariowany na punkcie koszykówki właściciel Mark Cuban, który nie zwykł szczędzić dolarów na swoją drużynę, jest nowoczesna hala z profesjonalnym zapleczem treningowym, wspaniali kibice no i oczywiście klasowi zawodnicy… a sukcesów jak nie było, tak nie ma. Każdego roku przed startem sezonu kibice Mavs mają pełne prawo i argumenty by twierdzić, że dane rozgrywki będzie należały do ich idoli. Nie inaczej będzie i w tym roku. Jeśli zapytać Dirka Nowitzkiego, Jasona Kidda, Shawna Mariona czy Jasona Terry’ego o co grają w tym sezonie, to bez mrugnięcia okiem zgodnie odpowiedzą…o mistrzostwo NBA. Jeśli to samo pytanie zadać znawcy NBA, słowo Dallas usłyszymy gdzieś po wziętym drugim oddechu daleko za Lakers, Heat, Celtics, Magic. Mavs mistrzami NBA roku 2011? Możliwe…

Mavericks są głodni sukcesów a w ustach mają jak dotąd tylko gorycz porażek w ply-offs. W ciągu ostatnich pięciu lat aż cztery razy żegnali się z fazą pucharową już w pierwszej rundzie.
Czy przełomowy sezon to ten nadchodzący? Jeśli jesteś fanem tego klubu powiesz „tak” a argumentów jak zawsze Ci nie zabraknie.
Mavs jako jedna z nielicznych ekip może odważnie rotować nawet i dziesiątką czy jedenastką graczy. Mogą grać „small ball” z Dirkiem na środku, Marionem i  Butlerem na skrzydłach oraz Kiddem i Terrym na obwodzie. Mogą też zagrać klasycznie z Brendanem Haywoodem lub pozyskanym latem Tysonem Chandlerem na środku, Nowitzkim na jego naturalnej‘czwórce’, Marionem wymiennie z Butlerem na pozycji niskiego skrzydłowego oraz Kiddem/Bareą i Terrym/ Rodrigue Beaubois na obwodzie.
W tej właśnie niewątpliwej głębi składu trener Rick Carlisle upatruje największej siły swoich podopiecznych. Po pierwsze daje mu to wiele możliwości dostosowywania się do rywala zarówno w obronie jak i w ataku. Po drugie, co niemniej ważne pozwala mu to na zredukowaniu długich minut ze swoich weteranów. Kidd i Nowitzki nie mają nic przeciwko dodatkowemu odpoczynkowi bo wiedzą, że wypoczęte nogi mogą mieć kolosalne znaczenie w play-offs. Dodatkowe cele jakie wyznacza na ten sezon coach Carlisle przed swoimi graczami to znaczne poprawienie obrony – Mavs tracili w ubiegłym sezonie 99.3 punktu co było dopiero czternastym wynikiem w lidze, oraz lepsze dbanie o interesy na własnym parkiecie – 13 porażek na 41 meczów przed własną publicznością było tylkodziesiątym osiągnięciem sezon temu.
Zdaniem wielu ekspertów a także samych zawodników Dallas, odpowiedzią na wiele pytań i receptą na koszmary z przeszłości może być pozyskany latem z Charlotte Bobcats środkowy Tyson Chandler. Jeśli tylko zdrowy T.C. gwarantuje zbiórki, twardą obronę i kilka łatwych, wysokoprocentowych punktów spod samego kosza. Jason Terry w podkreślaniu roli Chandlera, tegorocznego złotego medalisty Mistrzostw Świata w Turcji, idzie krok dalej i stawia odważną tezę, że gdyby grał on w Dallas w ostatnich dwóch sezonach, to Mavs mieliby dziś dwa mistrzowskie pierścienie. Słowa te po części mają być motywacją dla samego Tysona, po części dla całego zespołu i wskazówką, że dobrze zorganizowana obrona i akcent na nią to klucz do poważnego sukcesu dla tej grupy. Sezon z 50+ wygranymi ma być jedynie środkiem ku wygraniu swojej Dywizji, ku zapewnieniu sobie przewagi własnego parkietu możliwie jak najdalej w postseason, ku potencjalnemu Finałowi Konferencji z L.A. Lakers.
A gdyby coś nie szło w trakcie sezonu? Nad wszystkim czuwa Mark Cuban, który nie boi się w okolicach lutego pociągnąć za spust odważnych transferów. Dwa sezony temu sprowadził Jasona Kidda, w ubiegłych rozgrywkach Haywooda i Butlera. Jeśli przez głowę przejdzie mu myśl, że ten skład nie ma szans na coś więcej niż wcześniejsze wydania Dallas Mavericks, zaskoczeniem nie powinna być wymiana z dużymi nazwiskami w rolach głównych.
Przewidywany bilans: 58:24
Przewidywane miejsce w tabeli Zachodu: 1.
W ubiegłym sezonie: Najlepsi w celności rzutów osobistych (81.6%), najrzadziej faulująca drużyna (19.1),  piąte miejsce w skuteczności rzutów za 3 (37.2%), trzecie w ilości asyst (23.4), trzecie miejsce pod względem najmniejszej liczby traconych piłek (12.9).”

Napisałem tak jak czułem i spotkałem się za to ze słowami krytyki. Że „g..no” się znam, że Mavs jak co roku nic nie ugrają, że jak mogę stawiać ich wyżej od L.A. i tak dalej.
Może mają rację, pomyślałem przez moment ale takie było moje zdanie a jedno z moich ulubionych powiedzeń brzmi „tak myślę ale mogę się mylić”. Tak właśnie myślałem i liczyłem się z tym, że mogę nie mieć racji w swoich sądach.

Mavs mocno zaczęli sezon ale mało kogo to dziwiło i zaskakiwało bo przecież robili tak od dekady. Rzecz rozbijał się zawsze o play-offy. Nowitzki porównał pozyskanie Chandlera przez Mavs do tego co osiągnęli Celtics wyciągając z Minnesoty K.G. Sam Chandler wyznał, że kiedy grał w Hornets to marzył z kolegami by w play-offs trafiać na Mavs bo ci powszechnie uznawani byli za 'miękkich’.
Nowy człowiek w pomalowanym Dallas niesamowicie zmienił ich podejście do defensywy. Świeżo upieczony Mistrz Świata z Turcji rzeczywiście stał się dla Mavs tym kim Garnett dla C’s. Dostał zielone światło na rządzenie po swojej ulubionej stronie parkietu a koledzy co chwilę podkreślali jego rolę.
Po nowym roku zacząłem jeszcze bardziej analizować grę Mavs. Bardzo podobał mi się ten system. Twarda obrona, poukładany zdyscyplinowany atak z dodatkowym ekstra podaniem. To było to. Marzyłem o Finale Boston-Dallas i wierzyłem, że to może być rok Mavs.
Padał jeszcze śnieg a na pytanie o mistrza 2011 odpowiadałem: Celtics, Spurs, Lakers, Mavs – w dowolnej kolejności.
A Miami? Moim zdaniem nie w tym roku… ale mogę się mylić, odpowiadałem.

24 lutego napisałem mini analizę na półmetku sezonu. O tym, że Mavs czują się mocni i że idą po mistrzostwo.

’Znawcy tematu’ zarzucili mi wtedy, że używam ogólników, że o Dallas można pisać tak każdego roku sposobem kopiuj-wklej, że się nie znam i w ogóle całe moje pisanie można rozbić o kant dupy stołu.
OK pomyślałem. Niech tak będzie.
Mavs przystąpili do play-offów z trójką (57:25 – pomyliłem się tylko o 1 wygraną :]). Malkontenci już widzieli ich na rybach po serii z Blazers. Postanowiłem już nic o Mavs nie pisać. Czułem, że parkiet napisze to najlepiej…

Kiedy przejechali się po Lakers a później odesłali do domu Kevian Duranta i jego Thunder nosiło mnie, żeby retorycznie zapytać 'znawców tematu’ co mają do powiedzenia. Trzeba poczekać, pomyślałem. Jeszcze 4 mecze Dirk. Daj satysfakcję mi i sobie.
No i dał…
I teraz z uśmiechem na ustach z pozdrowieniami dla kilku zafajdanych polskich pisarzy/dziennikarzy/blogerów (skreśl niepotrzebne). Dirk i ja pozdrawiamy was środkowym palcem:)


A wtórują nam:

(Teraz będzie nie o NBA, więc można pominąć) Polska to dziwny i zarazem bardzo ciekawy kraj. Podczas naszych turniejowych wyjazdów, przy butelkach wypitego Gatorade’a często nasuwają się nam się podobne konkluzje. Ameryki nie odkrywamy stawiając tezę, że wszystkie sfery życia przenikają się i są od siebie zależne. Nic nie dzieje się w próżni więc ciężko wymagać od polityków, żeby trzymali poziom wypowiedzi, szanowali oponentów, nie wykorzystywali danej im władzy skoro wywodzą się z takiej a nie innej rzeczywistości i rzeczy, które robią na ekranach TV, na wielką skalą robili też wcześniej i robią je miliony rodaków – więc dlaczego ma być inaczej? Ludzie znerwicowani, zacietrzewieni nie szanują ani siebie a tym bardziej drugiego człowieka.

W większości kolejek sklepowych napierają ci na plecy tak, jakby to cokolwiek mogło przyspieszyć. Na każdym kroku zakazy i nakazy, krótkowzroczne amatorstwo nastawione populistyczne hasła, żeby tylko utrzymać władzę. Równanie poziomu… ale zamiast w górę to w dół. Kiedy nurkujesz i widzisz nad sobą czyjeś stopy to naturalnym byłoby wypłynięcie i zrównanie się z nimi. U nas normą staje się wciąganie tychże stóp razem z ich właścicielem do naszego poziomu dna. Moim skromnym zdaniem homo sovieticus to najgorszy rodzaj człowieka i 50 lat drenażu zrobiło swoje w polskim społeczeństwie. Muszą minąć jeszcze długie lata, żeby wykorzenić z krwiobiegu ten typ bezosobowej mentalności.

Wybaczcie wycieczkę w nieznane.
Miała być ona małym wstępem do zakończenia tego co wcześniej czyli o zapienionych małych ludziach, którym się wydaje.
Mamy u nas w kraju grupę ludzi zajmujących się NBA w stopniu dajmy na to sformalizowanym (tv, strony www, prasa, blogi itp).
Niektórzy znają osobiście przedstawicieli ligi (graczy, trenerów, skautów, sędziów) a inni, którzy należą do znakomitej większości bazują na doniesieniach amerykańskich serwisów.
W czasach gdy dostęp do informacji o naszej ulubionej lidze jest niemal nieograniczonych różnice robią pomysły na przekazywanie tychże informacji oraz warsztat. Nie każdy kto zna się NBA musi mieć dar do pisania, analizowania, ciekawego mówienia itp. Rzecz tyczy się nie tylko NBA i nie tylko dziennikarstwa.
Piszę o tym, bo mogę:) bo chcę zwrócić uwagę pewnym ludziom na pewne sprawy. Człowiek, który szumnie nazywa siebie dziennikarzem, swoje aktywności ogranicza do tłumaczenia (nie zawsze dobrego) amerykańskich tekstów o NBA. Z trudem przychodzi mu wyartykułowanie własnej (czyli z głowy) myśli i gdyby nie kilka gazet zza oceanu to pogrążony byłby w twórczej ciszy. To nie jest moja prywatna zemsta za nieuzasadnioną krytykę. Ja krytykę bardzo lubię, szczególnie konstruktywną bo ile ludzi tyle powinno być opinii. To nie jest nic wielkiego raczej szeroki uśmiech i maleńki prztyczek w ucho. „Nie nadymaj się tak bo pękniesz. A teraz co masz do powiedzenia?”:D

Wracając do ostatniego meczu, do całej serii…
To były jedne z najlepszych Finałów ostatnich lat. Wyrównane mecze, niesamowite zwroty akcji. Tak naprawdę wynik mógł być dokładnie odwrotny i nikt by nic nie powiedział. Kiedy mecz decyduje się różnicą kilku punktów zawsze można powiedzieć, że zabrakło jednej zbiórki, podania zamiast rzutu, rzutu zamiast podania, jednej mniej straty, innej decyzji sędziego, odrobiny szczęścia.
Gdyby ostatni mecz tej serii miał przebiegać według hollywoodzkiego scenariusza to… wyglądałby tak jak ten wczorajszy.
Dirk pudłował w pierwszej połowie a z tych cegieł można by zbudować spory kawał muru – byle nie w jednej z europejskich stolic.

Los znów chciał zadrwić z Niemca i na stałe przykleić mu etykietkę miękkiego i zawodzącego kiedy drużyna go potrzebuje. Ale tego wieczoru nic złego nie mogło się stać. Plecy Dirka zabezpieczał Jason Terry, który przez lata nasłuchał się krytyki pod swoim adresem. Pamiętam taką serię z Suns sprzed paru lat, kiedy błędy Jeta w obronie wysłały Mavs na przedwczesne wakacje. Pamiętam jak Nowitzki zrugał go wtedy jak małe dziecko. Wczoraj najlepszy rezerwowy ostatnich lat odkupił się w 100%.
Mecz ułożył się tak, że do głosu dochodzili, ci którzy latami szukali swojego mistrzostwa a kiedy wspólnie je znaleźli mogą powiedzieć ” mamy to dzięki wspólnej pracy”.

Dirk otworzył się w II połowie a cała drużyna robiła wszystko, żeby tak właśnie się stało. Potem Kidd miał swoje minuty kiedy po mistrzowsku kontrolował tempo gry, kiedy trafił arcyważną trójkę, kiedy szedł na kosz po faule. Swoje trzy grosze a dokładnie 3 trójki wypłacił Stevenson, przez lata ośmieszany przez Jamesa i jego Cavs w czasach gdy grał w Waszyngtonie.

To dla Marka Cubana, który na same kary w NBA wydał prawie $2mln. On też spokorniał, nabrał dystansu, klasy.
Mistrzostwo najlepiej smakuje właśnie w takim wydaniu – okupione łzami, potem, latami niepowodzeń i frustracji.

Nie ma dróg na skróty.
LeBron rzucił 11 z pierwszych 14 punktów Heat. Wyglądał na mocnego i zmotywowanego. I zgasł. Momentami aż raziło w oczy jak LeBron przechodzi obok tego meczu. Na siłę szukał podań gdy aż prosiło się o rzut czy penetrację.
O roli Jamesa dla koszykówki w erze post-jordanowskiej możnaby napisać książkę a mówiąc w wielkim skrócie  – wygląda na to, że nie jest tym graczem, tym typem człowieka, którego próbuje się z niego robić. Kiedy przychodził do NBA, drzwi z drugiej strony trochę wcześniej zamknął na zawsze Jordan.
Jordan znalazł się sam dla świata i to było w tym wszystkim najpiękniejsze. James z kolei za szybko uwierzył, że jest, że może być tym następnym, wybranym,  że może wejść w buty, w które udało się wejść tylko jednemu. Okazuje się, że raczej nie. LBJ to świetny koszykarz, nieprzeciętny atleta, rozpędzony pociąg w pełnym biegu, nie do zastopowania. Ale to zupełnie inny rodzaj człowieka niż Jordan czy komuś się to podoba czy nie. M.J. we wczorajszym meczu zażądałby piłki w co drugiej akcji a kolegom kazałby zejść z drogi. James nie pierwszy raz w ważnym meczu toczył wewnętrzną walkę z samym sobą w jaką rolę się wcielić. Minęło 8 lat a on nadal nie wie kim chce być na boisku. A przecież mógłby być kim tylko by chciał.
Obejrzycie sobie jeszcze raz te Finały. Pokażcie je swoim dzieciom, młodszemu rodzeństwu, podyskutujcie na ten temat. Sport to świetna szkoła życia, pokory, odpowiedzialności. Wyciągajcie swoje własne wnioski.
dziękuję, dobranoc…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.