Kyrie, wybaw nas

Jest jakaś część mnie, nawet nie taka mała, która chciałaby zobaczyć, jak to się faktycznie dzieje. Chciałbym zobaczyć wielki bojkot wyjazdu do „bańki” w Disney World, w Orlando. Wielki bojkot graczy NBA pod przywództwem Kyrie Irvina. Wielkie odwołanie tego sezonu i wielkie zawieszenie NBA do…odwołania?

Wiesz, dlaczego? Bo byłby to idealny przykład, bolesny, ale idealny, przykład na to, jak współczesny świat, głównie za pomocą nośnych treści w internecie, potrafi przereagowywać i dawać się manipulować praktycznie na każdym polu. Byłby to znakomity przykład na to, jak tragiczne w skutkach może być ufanie samozwańczym liderom. Jak tragiczne, ale skuteczne i niestety atrakcyjne, może być wykorzystywanie przez szeroko rozumianych celebrytów własnych platform popularności, do szerzenia poglądów i opinii, które bardzo często nijak mają się do twardych, akademickich faktów. Byłby to też namacalny przykład tego, jak idee i pomysły padają pod ciężarem poprawności politycznej.
Jeśli jeszcze nie słyszeliście, to Kyrie Irving, tutaj jako jeden z wiceprzewodniczących Związku Zawodników NBA, przewodził w miniony piątek telekonferencji, w której udział wzięło blisko stu koszykarzy. Gracz Brooklyn Nets starał się namówić jak największą liczbę zawodników NBA do zbojkotowania wyjazdu do Orlando.
A zaczęło się dość niewinnie. Irving, jako przedstawiciel związku, dopytywał ligę o szczegóły wyjazdu, samego pobytu, możliwości korzystania z obiektów treningowych przez kontuzjowanych graczy (takich, jak na przykład, on sam i Kevin Durant). Potem zrobiło się ciekawie łamane przez śmiesznie, bo według relacji osób z biura ligi, Irving chciał wiedzieć z jakimi sponsorami NBA będzie mieć umowy podczas pobytu w „bańce”. Jakie produkty będą otrzymywać zawodnicy w ramach tychże umów, jakie jedzenie będzie serwowane oraz jakie…alkohole. Następnie Kyrie wziął się i zradykalizował.
W ponad godzinnej telekonferencji, Irving płomiennie namawiał do zbojkotowania dokończenia sezonu w Orlando. Wśród wypowiedzianych słów, miały paść także i te:

„I’m not with the systematic racism and the bullshit. … Something smells a little fishy. Whether we want to admit it or not, we are targeted as black men every day we wake up.”

 

Kyrie zdaje się forsować tezę, że oto w większości biali właściciele drużyn NBA, zaprzęgają do pracy swoich, w większości czarnych graczy, żeby zarobić miliony. A tymczasem w świecie rozgrywa się walka z rasizmem, nie wspominając już o pandemii wirusa, którego nazwy już nie chce mi się wymieniać.
Kyrie chyba zapomniał o kilku faktach z jego miejscem pracy związanych.
Gracze NBA, w przeciwieństwie do swoich kolegów z innych lig zawodowych w USA, mają od ładnych już paru lat, zielone światło na wykorzystywanie swojej popularności do zajmowania się sprawami społecznymi, politycznymi, rasowymi. Nie tylko nie zamyka im się ust, nie prosi o dyskrecję, ale wręcz zachęca się ich do wykorzystywania swoich platform w mediach społecznościowych do wyrażania swoich niewygodnych, niepopularnych, ale często też, trzeba to powiedzieć, dość szalonych, dziecinnych, lub zwyczajnie głupich opinii. Wolność słowa w NBA, za czasów Adama Silvera i Michele Roberts, jest tak nieskrępowana, jak nigdy wcześniej w historii tej ligi.
Po drugie, sami zawodnicy chcieli i nadal chcą wrócić do gry. Owszem, model „bańki” nie jest idealny. Nadal można i trzeba nad nim popracować. Ale co do zasady, liga i gracze zgodzili się, że dla szeroko rozumianego dobra NBA, jej przyszłości oraz dla samych graczy, w takich, a nie innych okolicznościach, trzeba wypracować jakiś model dokończenia tego sezonu. Nie jest i nie będzie to model doskonały, bo doskonały być nie może. Bo przecież nigdy wcześniej w historii ligi, rozgrywki nie zostały wstrzymane przez pandemię. Nie ma więc sprawdzonych metod działania. Strony pracują intuicyjnie, wymieniają się pomysłami i próbują znaleźć wspólny mianownik – bezpieczeństwo, możliwie jak najwyższa atrakcyjność swojego produktu oraz płynność finansowa na przyszłość.
Po trzecie, takie mamy czasy, że wszystko może być uznane za „polityczne” „rasistowskie” czy „jakieś tam”. Do wszystkiego można starać się dobudowywać jakąś ideologię. Jeśli więc dane działanie bezpośrednio nie wiąże się z walką z pandemią, lub w ostatnich tygodniach, z walką rasizmem, to zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie mógł zakwestionować celowość oraz motywację takich działań.
Po czwarte, być może najważniejsze w tej sprawie. Rasizm? W lidze, którą ponad ¾ stanowią zawodnicy czarnoskórzy? Właściciele drużyn, oj przepraszam Draymond, gubernatorzy/zarządcy (?), są w większości biali i oczywiście zarabiają na swoich biznesach. Więc jeśli ktoś bardzo chce, może stoczyć desperacką walkę z logiką i faktami, i postawić tezę że biali, za przeproszeniem, właściciele robią pieniądze na umięśnionych plecach, swoich czarnych pracowników, a tam w Orlando, jeszcze narażają ich zdrowie i na wiele tygodni odcinają ich od świata. Jest to oczywiście naciągana bzdura. Jedna z wielu, jaką Kyrie wypowiedział w ostatnim czasie.
Irving twierdzi też, że w walce z rasizmem jest wstanie poświęcić „wszystko”. Tylko, że to „wszystko” dla różnych zawodników znaczy co innego. Kyrie, bez wielkiego uszczerbku dla swojego dostatniego życia, może poświęcić swoje wynagrodzenie z NBA. Ma sponsorskie umowy z kilkoma wielkimi markami, z Nike na czele. Poza nim, to samo może zrobić kilku, może kilkunastu zawodników. Dla całej reszty, tych dobrych, tych średnich i tych zamykających rotacje, kontrakt w NBA, to jedyne źródło utrzymania. Oczywiście w tej dyskusji, jak bumerang, zawsze można przywołać liczby, że zawodowi sportowcy zarabiają (za) dużo, że nic im się nie stanie, jak zaczną żyć jak „normalni ludzie”. Może tak, może nie. To jest już osobne rozważanie.
Żeby było jeszcze śmieszniej/żałośniej/tragiczniej Irving znalazł sobie sprzymierzeńca w osobie Dwighta Howarda. Środkowy Lakers jest zdania, że NBA nie powinna wznawiać rozgrywek do momentu rozwiązania problemu rasizmu. Hmm, Dwight, spójrzmy. Pierwsze statki z niewolnikami przybiły do brzegów Ameryki w XVII wieku. W 1865 roku, w specjalnej poprawce do konstytucji Stanów Zjednoczonych, zniesiono niewolnictwo. 99 lat później zakończono zinstytucjonalizowaną segregację rasową. Więc czekajmy, Dwight. 50 lat? 100? Tak, dobrze, poczekajmy.

Śledząc karierę Irvinga, szczególnie w ostatnich latach, odnoszę wrażenie, że to, mimo wszystko, bystry chłopak, albo raczej chłopak, któremu się wydaje, że jest bystry, który lubi zadawać pytania, zdobywać nową wiedzę. Jedyną rzeczą, jaka przeszkadza mu w życiu jest ta cholerna koszykówka. Filozof, aktywista, bojownik o słuszną sprawę. Kyrie, jakby trochę zapominał, że to przecież granie w NBA (dla białego właściciela) dało mu sławę, a ta z kolei otworzyła forum do głoszenia swoich przekonań, wizji, pomysłów. Raczej trudno byłoby mu przebić się do masowej świadomości, filozofując i żyjąc w beczce na przedmieściach Melbourne.

Napisałem kiedyś na temat Irvinga coś takiego: „Dla mnie sportowiec oczytany, inteligentny, zaangażowany politycznie i społecznie, poszerzający swoje horyzonty, to ogromna wartość dodana do tego, co na co dzień robi. Tylko, że na koniec dnia moje zainteresowanie daną postacią odbywa się w obrębie tego, że ta postać jest sportowcem. W tym wypadku koszykarzem. Więc w pierwszej kolejności, chcę zobaczyć, jak ta osoba wywiązuje się z tego, za co ma zapłacone. Przychodzi taki moment, w którym mówię niedelikatnie “skończ już to pie..enie, idź i graj!”. Odnoszę się tutaj do dwóch sytuacji z Irivingiem związanych, ale przecież w jego przypadku to “coś” wyciągnąć można praktycznie za każdym razem, gdy mówi.
Pierwsza sytuacja przed długo wyczekiwanym starciem Celtics-Nets, Kyrie wrzucił na swoje 'story’ pewną myśl. To była taka pseudointeligenta papka. Stek bzdur. Jasne, koszykówka nie jest najważniejsza na świecie. Rodzina, społeczeństwo, zdrowie psychiczne są. I nawet jeśli częściowo się z nim zgadzam, że sport nie powinien być sprowadzany jedynie do poziomu czystej rozrywki, bez elementu ludzkiego, to przecież taki postulat można by wyciągać, nie wiedzieć czemu i po co, przy okazji każdorazowego wyjścia na parkiet.”

NBA słucha i przygląda się tej frakcji pod przewodnictwem Irvina. Póki co, nie ma powodów do wywieszania czerwonej flagi. Start sezonu zaplanowany jest na 30 lipca. Dopóki za powrotem do gry jest LeBron James i inne topowe gwiazdy, dopóty dokończenie rozgrywek, na ten moment raczej nie jest zagrożone. Na szczęście dla Adama Silvera, są też inni gracze, którzy słusznie zauważają, że powrót ligi można dobrze wykorzystać, jako trampolinę do przekazywania ważnych dla graczy treści, a zarobione pieniądze przeznaczyć na szczytne cele. Jeśli oczywiście ktoś poczuje taką potrzebę. Powrót rozgrywek, poza koszykówką samą w sobie, poza pieniędzmi z tym związanymi, może graczom lepiej służyć jako ich prywata „tuba” do głoszenia czego tam sobie zechcą, niż jej brak. Ta próżnia kiedyś się znudzi. Te marsze i protesty w końcu się przejedzą. Ludzie chcą normalności, ludzie chcą rozrywki. Czy się to komuś podoba, czy nie.
W obecnej sytuacji w świecie, można zadać fundamentalne pytanie, co jest teraz ważne, co należy robić, co uznać za priorytety, a co za zbędną i dość niebezpieczną roz(g)rywkę. I w zależności od tego kim kto jest, skąd kto jest, w co wierzy, ile ma lat, co widział i co przeżył w życiu, ile ma zaoszczędzonych pieniędzy i jak żyje mu się w częściowej izolacji lub zaraz po niej, odpowiedzi będą się różnić. Owszem, koszykówka nie jest najważniejsza w życiu. Powrót NBA nie zmieni świata na lepsze. Ale gdyby tak patrzeć na świat, na wszystko to, co ludzie próbują dziś robić, to w zasadzie, można by kwestionować sens robienia czegokolwiek.


* Tekst napisałem oryginalnie dla portalu Unibet.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.