Dwa tygodnie temu z kawałkiem, minął rok od kiedy Toronto Raptors sięgnęli po swój pierwszy w historii tytuł mistrzów NBA. Z kolei wczoraj, czyli pierwszego lipca, był Dzień Kanady. Z tej okazji postanowiłem napisać parę słów odnośnie mojej zeszłorocznej wyprawy na Finały NBA. Wyprawy, która się odbyła, choć do ostatnich chwil szanse na to, że się odbędzie, były małe.
Był to mój pierwszy, historyczny wyjazd na Finały NBA. Swój pierwszy mecz NBA na żywo, w hali, widziałem w 2006 roku. Pierwszy z dziennikarską akredytacją w 2013 roku. Ale na Finałach nigdy wcześniej nie byłem.
Okoliczności tego wyjazdu były dość szalone. Wcześniej o tym nie pisałem. Piszę o tym teraz, w „czasach zarazy”, w momencie, kiedy czekamy na „bańkę” NBA w Orlando i nadal nie znamy ostatecznego kształtu tego wszystkiego. Piszę, bo pamiętam, jak toczyłem ze sobą wewnętrzną walkę czy lecieć czy nie. Mój wewnętrzny ja, który był przeciw, starał się wyperswadować mojemu drugiemu wewnętrznemu ja, który rwał się do wyjazdu, że spokojnie będę mógł sobie polecieć w 2020 roku, lepiej się przygotować i w ogóle, żeby nie szaleć. Na szczęście wygrał ten mój drugi ja. I tak myślę sobie teraz, z perspektywy czasu, w takich, a nie innych okolicznościach w świecie, że jednak dobrze, że dałem się namówić samemu sobie na tamten wyjazd. Kto mógł przypuszczać, że NBA zniknie na cztery miesiące, i że nie będzie możliwości wybrać się na Finały 2020, a kto wie, co będzie dziać się w dalszej przyszłości. To taka mała lekcja dla mnie, albo raczej przypominacz, bo od lat w taki właśnie sposób staram się żyć. Żeby nie odkładać rzeczy na później, żeby realizować plany, nawet takie, które z pozoru zdają się szalone lub mało wykonalne. Siedzenie w strefie komfortu jest bezpieczne i komfortowe, ale tam tak mało dzieje, i nigdy nic nowego.
No więc, wyglądało to tak…
10 maja, tamtego roku, dostałem od NBA maila, że otwierają proces składania wniosków akredytacyjnych na Finały 2019. Proces miał trwać 10 dni, czyli do 20 maja. Od razu odpisałem, że nie wybieram się na Finały 2019.
15 maja zaczęła się seria Bucks-Raptors w ramach Finałów Konferencji Wschodniej. 24 maja siedziałem sobie na Cititerminalen w Sztokholmie. Była godzina 11 w dzień. Kilka godzin wcześniej Raptors objęli prowadzenie w serii 3:2, a na mecz szósty mieli wrócić do Toronto.
Jaki ja jestem głupi – pomyślałem sobie. Latam do Toronto regularnie od 2016 roku. To miasto, ta drużyna, ten klub są mi bliższe, niż wszystkie inne organizacje NBA. Jasne, zawsze jest kolejny rok, i kolejny, i kolejny. Ale czemu nie teraz? Czemu by k..a nie teraz? Raptors wygrają game 6 i zagrają w Finałach. Jedź tam, człowieku!
To był impuls. Napisałem szybko do NBA maila z zapytaniem, czy jeszcze jest możliwość złożenia wniosku. Otrzymałem błyskawiczną odpowiedź, żebym to zrobił jak najszybciej, ale w związku ze światowym zainteresowaniem Finałami, nie mogą dać żadnej gwarancji, że mój wniosek zostanie rozpatrzony pozytywnie.
Pamiętam, jak wypełniałem wniosek, jak laptopową kamerą robiłem sobie podłej jakości zdjęcie, potrzebne do wniosku. Wtedy, tam na Cititerminalen czekałem na moich dwóch kolegów z Polski. Tego dnia zaczynaliśmy koszykarski turniej. Był to dzień przed moimi urodzinami.
28 maja przyszedł od NBA mail, w którym poinformowano mnie, że mój wniosek, mimo że złożony po oficjalnej dacie zamknięcia procesu, został rozpatrzony pozytywnie. Wcześniej, 25 maja, w moje urodzony, Raptors wykonali swoją część zadania. Pokonali Bucks 100:94 i weszli do Finałów. Mail przyszedł ok piątej rano naszego czasu. Odczytałem go przed ósmą. Pół godziny później miałem już kupione loty. Następnego dnia siedziałem w samolocie relacji Sztokholm-Toronto. Reszta jest już historią.
Tydzień później, również w Sztokholmie, odbywać się miał kolejny turniej. Tam też byłem od dłuższego czasu zapisany. Pamiętam jak rozmawiałem z facetem odpowiedzialnym za obsadę sędziów, że być może mnie nie będzie, bo może polecą na Finały NBA. Mówiłem to, ale gdzieś w głębi powątpiewałem, że się dostanę. Oczami wyobraźni bardziej widziałem siebie na sztokholmskich parkietach, niż tym w Toronto.
Zapraszam więc raz jeszcze w podróż, którą obyłem rok temu. Sześć tekstów. Sześć, bo przecież Toronto nazywane jest Szóstką.
„W klubach ze striptizem chodzi o nie. Tańczące dziewczyny. Były przekrojem kanadyjskiego społeczeństwa – białe, czarne, daleko i bliskowschodnie. Wysokie i niskie. Wysportowane i mniej.
„Dopiero po jakimś czasie zauważyłem, że na ścianie, naprzeciwko mnie, znajduje się telewizor, w którym leci…NBA. Więc tak, Kanada żyła Raptorsami, żyła Finałami, żyła koszykówką. Nawet w takich miejscach.” – TUTAJ część pierwsza.
„Ujiri brał udział w zajęciach z rysowania. Do każdego można było podejść, porozmawiać. Oczywiście trzeba było robić to z wyczuciem. Trochę można było się poczuć, jak na domówce – dużo ludzi, dużo różnych zajęć, jedzenie, picie, dobra zabawa. Na długie dyskusje nie było za bardzo czasu, ani miejsca, ale można było na przykład skomentować jakieś zagranie Siakama na konsoli, co on z kolei kwitował śmiechem, albo jakąś kąśliwą ripostą. Można było podać piłkę Lowry’emu, albo samemu dostać podanie. Chyba nigdy wcześniej nie byłem na żadnej imprezie spod parasola NBA, która byłaby tak miła, luźna, bez napinki.” – TUTAJ część druga.
„Przychodzi do mnie Doc Rivers i mówi: “Słuchaj Sam, musisz mi pomóc. Potrzebuję, żebyś pogadał z KG.” Pytam o co chodzi. Doc na to, że Kevin jest u nich taki ostry, taki intensywny i nieustępliwy, nawet o centymetr nie odpuszcza na treningach. Że za bardzo chce zrobić wrażenie na nowym klubie. Ja na to “chwileczkę, Doc. Musicie zrozumieć, że on nie stara Wam się przypodobać czy jakoś wkupić do zespołu. On taki jest. 365 dni w roku. I nigdy się nie zmieni.” – TUTAJ porozmawiałem z Samem Mitchellem, byłym trenerem Raptors, nie o Finałach.
„Marc zadzwonił do mnie. Pytał o klub, o miasto, o Kanadę. Obaj wiedzieliśmy, że coś wisi w powietrzu, że transfer jest na horyzoncie. Potrzebowaliśmy wyjaśnić sobie i jemu kilka spraw, kilka znaków zapytania. Ostatecznie wyszło dobrze.” – TUTAJ rozmawiam z Sergio Scariolo.
„Ojciec Czas, prędzej czy później, wygra z każdym z nas. Ale zanim to nastąpi, mam jeszcze zamiar trochę poskakać, porobić rzeczy, z których jestem znany.” – TUTAJ Norman Powell odkrywa przede mną parę tajemnic.
Tu nie chodzi o Raptors. Nigdy nie chodziło. Ta historia mogłaby wydarzyć się w Portland, Sacramento, czy gdzie tam sobie chcesz. Nie jestem fanem żadnej drużyny NBA. Ej, ja mam swoje lata, mam gdzieś kto sięga rokrocznie po tytuł. Co mi to daje?[…] W 2006 roku, kiedy Raps draftowali Bargnani’ego, widziałem się ze swoją kanadyjską rodziną po raz pierwszy od kiedy opuścili Polskę w latach 80′. U nas, na polskiej ziemi. To ja sprzedałem kuzynowi newsa, że Toronto ma pierwszy pick. On mi wtedy chyba nie do końca wierzył. Jeszcze wtedy nie byłem opiniotwórczy. Na pewno nie dla gościa, który Raps miał pod bokiem od ponad dekady. Kolejny raz zobaczyliśmy się dopiero dziesięć lat później, w 2016 roku, już na kanadyjskiej ziemi, podczas Weekendu Gwiazd. Od razu polubiłem Toronto. To jest mój klimat […] I wreszcie dwa tygodnie temu siedzimy sobie w jacuzzi, gadamy o NBA, o tym jak graliśmy w Świdniku w kosza w 2006, jak on oglądał u nas w domu NBA z polskim komentarzem po raz pierwszy w życiu. Wreszcie opowiadam mu, jak to jest siedzieć w szatni Warriors i Raptors podczas Finałów NBA. Teraz już liczy się z moim zdaniem. Tu zawsze chodziło tylko o Toronto… – TUTAJ, gdyby ktoś pytał dlaczego Toronto plus parę słów podsumowania mistrzowskiego tytułu dla Raptors.
Tak to było rok temu w Toronto. Wracam wspomnieniami raz na jakiś czas do tego wyjazdu, który dosłownie na dwa dni przed tym, jak faktycznie się zaczął, był co najwyżej mglistą projekcją moich marzeń.