Finały NBA od kuchni, czyli zaginiony tekst z wyprawy do Toronto

Oddaję w Twoje ręce tekst, do którego materiał zebrałem w czerwcu podczas mojej wyprawy do Toronto, na mecze jeden i dwa Finałów. Nie będę Cię oszukiwał, że tak to sobie zaplanowałem, że czekałem z nim do końca listopada, że chciałem wyjąć go jak asa z rękawa. Cierpię na brak umiejętności organizowania sobie czasu, wiesz? A teraz mam jedenaście dwanaście kilogramów wymówek, żeby powiedzieć, że faktycznie nie miałem czasu. Musisz jednak wiedzieć, że bardzo cieszę się, że ostatecznie udało mi się uwolnić z głowy myśli i wspomnienia, które chodziły po niej całe lato i pół jesieni.

Już podczas mojego pobytu w Kanadzie, dostawałem masę pytań o to, jak to jest oglądać z bliska Finały, czy różni się to od meczów NBA, które do tej pory widziałem na żywo, jako to jest z tym szaleństwem na punkcie Raptors. Czy faktycznie Kanada żyła koszykówką? Nadal chcesz wiedzieć, jak było? Posłuchaj tego…

Siedzieliśmy sobie z kuzynem w jacuzzi zainstalowanym na trawniku za domem. Pogoda była wręcz idealna. Jak na Kanadę oczywiście. Skandynawia też by nią nie pogardziła. Był to piątkowy wieczór, po czwartkowym meczu otwarcia Finałów, przed sobotnim starciem drugim. Kuzyn jest ode mnie parę lat starszy. Mamy kilka wspólnych zainteresowań, oczywiście NBA jest tym największym. Wygrzewaliśmy się w gorącej, bulgoczącej wodzie, w powietrzu unosiła się wilgotna para. Przydomowa lampa nienachalnie dostarczała odrobiny światła. Rozmawialiśmy o pierwszym meczu, co w ogóle znaczy ta wygrana Raptors, dla losów serii, dla koszykówki w Kanadzie, tak historycznie i tak na gorąco. Pamięcią wracaliśmy do 2006 roku, kiedy Raps wybierali w drafcie Andreę Bargnani’ego, a my widzieliśmy się po raz pierwszy, od kiedy on z rodziną opuścili Polskę w latach 80′. To ode mnie usłyszał wtedy, że Toronto wylosowało pierwszy pick. On mi wtedy chyba nie do końca wierzył. Jeszcze wtedy nie byłem opiniotwórczy. Na pewno nie dla gościa, który Raps miał pod bokiem od początku ich istnienia. Ale od tamtego czasu sporo się zmieniło. Tym razem to on mnie pytał, jak to jest siedzieć w szatni drużyny, która za moment zacznie rywalizację o mistrzowski tytuł, jak to jest stać na wyciągnięcie ręki od Curry’ego, Leonarda, Siakama i innych. Przypomnieliśmy sobie całą historię Raptors. Uczciliśmy minutą ciszy (no dobrze, śmiechu) ich, swego czasu, egzotyczne składy z egzotycznymi zawodnikami. Tu padło nazwisko m.in. Rafaela Araujo.

W końcu padło też pytanie, które w takich, a nie innych okolicznościach, paść musiało – jedziemy gdzieś? Odpowiedź na tak postawione pytanie, w takich, a nie innych okolicznościach, mogła być tylko jedna…

Tak, jedziemy! Gdzieś…

W Toronto zdaję się na niego. Nie pytam, nie podpowiadam. Towarzyszę i korzystam z gościnności. Od momentu, w którym, jeszcze w bulgoczącej wodzie, zadaliśmy sobie najważniejsze pytanie tego wieczoru, do momentu, w którym już ubrani i wyperfumowani czekaliśmy pod domem na kierowcę Ubera, minęło maksymalnie 12 minut. Czas nie był naszym sprzymierzeńcem. Byliśmy już po tej złej stronie północy. To znaczy tej, w której powoli trzeba zaczynać wstecznie odliczanie.

Kuzyn lubi kluby ze striptizem. Tak myślę, bo ilekroć tu jestem, zawsze mnie do nich zabiera. Kierowca, o dziwo Kanadyjczyk, akurat był biegły w tej gałęzi życia nocnego Toronto i okolic. Dał nam do wyboru kilka lokacji, które na szybko pozwolił sobie ocenić i wydać krótką opinię. Kuzyn skonfrontował to ze swoją wiedzą i doświadczeniami. Ja byłem tylko narratorem tych wydarzeń. Naszym wspólnym mianownikiem okazał się klub, którego nazwa wyleciała mi z pamięci (bo jest też taki inny, który odwiedziliśmy zimą, z którego wizytówka służy mi jako zakładka do książek. Jego nazwę pamiętam). Ale przecież nie o szyldy chodzi w tym biznesie. Po maksymalnie trzynastominutowej jeździe, byliśmy na miejscu. Siedliśmy blisko wybiegu i zamówiliśmy coś do picia. Obsługiwała nas bardzo ofensywna kelnerka azjatyckiego pochodzenia, która już na dzień dobry, lub raczej na dobry wieczór, zażądała sporego napiwku. Oburzyła się na moją sugestię, że jeszcze nie zapracowała na swój napiwek. Ale przecież i nie o nią tu chodziło. W klubach ze striptizem chodzi o nie. Tańczące dziewczyny. Były przekrojem kanadyjskiego społeczeństwa – białe, czarne, daleko i bliskowschodnie. Wysokie i niskie. Wysportowane i mniej.
Dopiero po jakimś czasie zauważyłem, że na ścianie, naprzeciwko mnie, znajduje się telewizor, w którym leci…NBA. Więc tak, Kanada żyła Raptorsami, żyła Finałami, żyła koszykówką. Nawet w takich miejscach.
W krótkich przerwach między występami kolejnych dziewcząt, z głośników wydobywał się głos kogoś w rodzaju DJ’a, który z dokładnością szwajcarskiego zegarka, przy każdej nadarzającej się okazji, przypominał zgromadzonym, o tym że Raptors grają o mistrzostwo NBA, że wygrali pierwszy mecz, że jesteśmy o kilkanaście godzin od drugiego, który będzie można obejrzeć na żywo, w tym właśnie miejscu, w tych samych okolicznościach czyli z dziewczętami w tle (?).
Kiedy już zorientowałem się gdzie ulokowane są ekrany, kiedy już ustaliłem na których pokazują NBA, a na których inne rzeczy, pomyślałem sobie, że zdjęcie z tego miejsca byłoby esencją hasła basketball everywhere. Gadający Draymond Green na tle gołego tyłka. By być precyzyjnym – goły tyłek na tle gadającego Draymonda Greena.

Wróćmy na parkiet. Ten koszykarski. Jak było na Finałach? Przede wszystkim było intensywniej, niż kiedykolwiek, kiedy miałem okazję widzieć NBA z bliska. Wszystkiego było więcej. Dziennikarzy, ochroniarzy, ludzi z obsługi, kibiców na ulicach. Było głośniej. Mam na swoim koncie już kilkadziesiąt meczów NBA z dziennikarską akredytacją, więc jakąś tam perspektywę już mam. Na Finałach nigdy wcześniej nie byłem. Rozmach, z jakim to wszystko się odbywało, porównałbym jedynie do Weekendu Gwiazd, tyle że tam, rzeczy działy się raczej na wesoło. Profesjonalnie, ale na wesoło. W Finałach na poważnie. Na bardzo poważnie.

Wyprawa na Finały była moją piątą wyprawą do Toronto. Zwykle dziennikarzom starcza jeden media room, który może pomieścić jakieś 30-40 osób. W czasie Finałów otworzono drugi taki pokój. Ale to jeszcze nic. Dodatkowo, między główną halą, a szatniami znajdował się trzeci, największy, którego część mogliście oglądać podczas pomeczowych wywiadów transmitowanych przez NBA TV. On sam był większy, niż dwa regularne media roomy. Tam też spotkać można było najwięcej dziennikarzy. Był najwygodniejszy, bo z tego miejsca dało się w kilkanaście sekund dostać na parkiet, lub w stronę szatni. Można też było śledzić kto wchodzi i wychodzi z obiektu, bo tędy prowadził korytarz na wewnętrzny parking, na który przyjeżdżają gracze. Nie dało się wejść do szatni, czy ją opuścić, żeby nie przejść przez ten polowy media room. Ale to nie wszystko. Ogromna część korytarza, który okala całą halę, też została zaadaptowana pod stanowiska dla mediów. Wszystko to razem robiło niesamowite wrażenie. Osobny, wydzielony media room mieli dziennikarze bezpośrednio związani z NBA. Stanowiska dla mediów były zapakowane ludźmi. Do Toronto przyjechali dziennikarze z całego świata. I wiesz, co było dla mnie najfajniejsze, najprzyjemniejsze? Że wśród tych wszystkich ESPNów, Ringerów i innych Bleacherów. Obok Lowe’ów, Steinów i Windhorstów, na tej liście akredytowanych byłem też ja – Karol Śliwa from Karol Mówi. Stałem przy tej liście i się przyglądałem. Dla nich, to kolejny dzień w pracy. Dla mnie coś dużego. Ten mały Karol, który oglądał w telewizji Finały 1991 chyba nie spodziewał się takiego scenariusza. Ten większy Karol, który w 2006 roku zakładał tę stronę bez większego planu, bez strategii, pewnego niedzielnego popołudnia między talerzem rosołu, a kawałkiem kurczaka z prodiża, też raczej nie brał czegoś takiego pod uwagę. Nie jest to jakiś wielki sukces w skali życia, ale na skalę wieloletniego zainteresowania NBA, coś to dla mnie znaczy.


Myśli typu „zaraz, zaraz, przecież mnie tu nie powinno w ogóle być” towarzyszyły mi przy wielu okazjach podczas tego wyjazdu. Na przykład przed rozpoczęciem pierwszego meczu, kiedy siedziałem sobie przy parkiecie, na którym za chwilę miały rozpocząć się Finały NBA. Obok mnie przechadzali się Charles Barkley, Grant Hill, Isiah Thomas, Kenny Smith i inni wielcy, którzy przewinęli się przez tę ligę, których plakaty lata temu wisiały na moich ścianach. Mogłem do nich podejść, pogadać. Patrzyłem po ludziach czy oni też są tak podekscytowani, jak ja. Czekałem na moment, w którym w końcu będzie trzeba się obudzić, bo przecież „I’m not even supposed to be here”.

Pozytywnie zaskoczony byłem dostępnością graczy. Nie było większych problemów, żeby do kogoś podejść i pogadać. Liczyłem się z tym, że wyłączność na ekskluzywny materiał będą mieć tylko najwięksi gracze na rynku mediów. Na szczęście było inaczej. Liga zorganizowała to w taki sposób, że na boisku, po treningach Raps, przed treningami Dubs, stworzono coś w rodzaju stanowisk dla zawodników, w których byli dostępni dla mediów. W związku z tym, że zahaczaliśmy o końcówkę zajęć jednej drużyny oraz początek zajęć drugiej, za jednym zamachem mieliśmy zrobione obie ekipy, bez marnowania naszego wspólnego czasu na schodzenie z parkietu i ponowne wchodzenie. W różnych częściach boiska rozmieszczeni byli różni zawodnicy, trenerzy oraz inni ludzie bezpośrednio związani z drużynami.

Jak korzystać z prawa do zadawania pytań? Nie ma na to idealnej taktyki. Jeśli chcesz podejść do gwiazdy, to musisz liczyć się z tym, że najpierw swój materiał muszą zrobić przedstawiciele największych mediów. Ty jak ten padlinożerca, musisz poczekać na swoją kolejkę. Co w zasadzie i tak nie ma sensu, bo gdy tylko człowiek ESPNu czy innego wielkiego medium, kończy pytać, dany gracz kończy w tym samym momencie swoje powinności wobec mediów. To, co powiedział, znajdziesz na ich stronie, a kopie na innych portalach. Ty też masz prawo nagrywać i wykorzystywać ten materiał, tylko po co, skoro i tak wszyscy zobaczą to gdzie indziej. Podczas grupowych wywiadów, masz też prawo pytać. Jeśli pytanie jest dobre, to za chwile przeczytasz je w internecie, nawet jeśli Ty go nie wrzucisz.
Nie ma możliwości o dopytanie o coś w formacie 1 na 1. Jeśli dana gwiazda będzie w dobrym humorze, to jest szansa, że odpowie na 2-3 dodatkowe pytania medialnego planktonu, ale nie w cztery oczy. Raczej nie, bo przecież zawsze zdarzają się wyjątki od reguł. I w sumie nie są to aż tak rzadkie przypadki, patrząc z mojego własnego doświadczenia.
Dobrym pomysłem, przynajmniej z mojej perspektywy, jest więc podejść do zawodnika mniej obleganego, czytaj nie gwiazdę. Wtedy jest szansę pogadać i zrobić coś, czego nie będzie miał nikt. Pamiętać trzeba jednak, że nie da się złapać kilku srok za ogon. Nie ma za dużo czasu na pielgrzymkę po parkiecie i zastanawianie się do kogo chcesz podejść i o co zapytać. Trzeba działać. Czas nie jest tu naszym sprzymierzeńcem.
Tym razem na dłuższe rozmowy udało mi się namówić Normana Powella, Sergio Scariolo oraz Sama Mitchella. Ale miałem też sporo pogawędek na kilka zdań, z których nie dało się zrobić osobnych tekstów, ale które składają mi się na prawdziwą mozaikę wspomnień. Zamieniłem kilka słów z wielkim Adrianem Wojnarowskim. Potwierdził, że jego ojciec był Polakiem, ale on po polsku mówić nie potrafi. Zaśmiał się, jak powiedziałem mu, że nazywa się Wojnarowski, a nie łoudżnarauski. Odparł, że zdaje sobie z tego sprawę. Wymieniliśmy się mailami.

Zapytałem Serge’a Ibakę czy pizza z wołowymi penisami, którą przygotował dla Kawhi’ego w swoim kulinarnym show, to był ukryty przekaz, że jeśli ten odejdzie po sezonie, będzie uznany za ku…sa. Serge się zaśmiał, przeprosił i powiedział, że przed tak ważnym meczem nie chce wprowadzać się w humorystyczny nastrój.

Lekko zarośniętego Andrew Boguta zapytałem czy już kiedyś, ktoś mu mówił, że wygląda jak młody Vlade Divac. Zaśmiał się i spytał czy dobrze wygląda. Zwróciłem mu uwagę na fakt, że całym sekretem mogą być bałkańskie korzenie. Zgodził się z tą tezą.

Zapytałem Charlesa Barkley’a czy nie przeszkadza mu, kiedy w dyskusjach, w których argumenty są po jego stronie, ludzie kasują go stwierdzeniem, że nie ma racji, bo nie zdobył mistrzowskiego tytułu. Zanim jednak zadałem to pytanie, powiedziałem, że w dzieciństwie byłem jego fanem. Dodałem też, że nigdy bym nie przypuszczał, że z boiskowego zabijaki, który nigdy nie brał jeńców, zamieni się w ciepłego, pociesznego misia z telewizji. Sir Charles serdecznie uścisnął moją dłoń, a drugą położył mi na ramieniu. Podziękował za dobre słowa. Niestety nie miał za dużo czasu, bo był tuż przed wejściem na antenę. Powiedział, że chętnie by ze mną pogadał na ten i inne tematy, ale czas go goni. Odpowiedział, że przestało mu to przeszkadzać, bo miał karierę, jaką miał. Wprawdzie nie była przyzdobiona mistrzowskim tytułem, ale w każdym roku gry, robił co mógł, by wygrywać.

Siadłem obok Jodie Meeksa, który skończył swoją rzutówkę. Z graczami głębokich rezerw jest najłatwiej. Są jak dzieci w domach dziecka – pragną kontaktu, rozmowy. Gdy wszystkie światła i mikrofony skierowane są na gwiazdy, tym trzynastym, czternastym i piętnastym zawodnikom w rotacji brakuje trochę atencji. Ja im ją daję. Trafiał jak szalony i między innymi dlatego chciałem z nim pogadać. Meeks ostatecznie zagrał w tych Finałach tylko jedną minutę. Obecnie jest poza ligą.

Opowiedz mi o swojej drodze wracania do ligi i do zdrowia. Przez problemy z plecami i stopą, straciłeś wiele meczów, nawet znalazłeś się poza NBA. A teraz jesteś w ekipie, która gra o tytuł.

Jestem bardzo wdzięczny Raptors, że dali mi szansę. Wiele ostatnio przeszedłem. Ostatni rok nie był dla mnie dobry.

Miałeś takie myśli, że to może być już koniec? NBA na pozycjach obwodowych jest bogata w talent. Konkurencja jest ogromna.

Jasne, takie myśli przechodziły mi przez głowę. Ale jednocześnie nie pozwoliłem na to, żeby taki nastrój mną zawładnął. Trenowałem, pracowałem nad swoją formą i starałem się wrócić do NBA.

Opowiedz mi o tym jak trudno, lub jak łatwo, jest Ci odnaleźć się w play-offach, kiedy rotację są zawężone do 7-8 graczy. Całą swoją karierę byłeś strzelcem. Kiedy wchodzisz na parkiet, nawet na kilka minut, musisz być zdolny do oddania i trafienia dobrego rzuty. Bo po to wchodzisz do gry. 

Do każdego meczu podchodzę z myślą, że wejdę na parkiet oraz, że będę miał okazje do rzutów. To czy wejdę, czy nie, jest poza moją kontrolą, ale do każdego spotkania podchodzę w taki sposób, że jak trener wskaże na mnie, to mam być gotowy.

Jaki jest Twój rekord celnych trójek z rzędu?

45.

I tu na moment chciałbym się zatrzymać. 45 celnych trójek z rzędu, rozumiesz? Jodie Meeks, o którym co najwyżej można powiedzieć, że jest graczem średniej klasy. Moim największym problemem przy okazji rozmawiania o NBA, czy pisania o niej, jest przekonać ludzi, lub raczej otworzyć im oczy na fakt, jak dobrzy w swoim rzemiośle są gracze NBA. Ten ostatni zawodnik z ławki trafia na treningu 8-9 trójek z 10 oddanych, z każdej pozycji, po czym siada na ławkę i nigdy nie pojawia się na parkiecie. Marc Gasol, na moich oczach, trafił 14 z 17 oddanych rzutów zza łuku. W meczu drugim był 0/2 za trzy. Od kiedy zacząłem patrzeć na graczy NBA z bliska, bardzo zmieniła mi się optyka oceniania i postrzegania ich jako sportowców. Ale jest to temat na osobny tekst.

Te Finały, przygotowania do nich, te wielkie sztaby ludzi, odpowiedzialne za każdą drobną rzecz, skojarzyły mi się z organizowanymi przez uniwersytety pojedynkami robotów lub innych zaawansowanych technologii. My przynosimy nasz produkt, nasz sprzęt, naszą filozofię, naszą technologię, nasze know how, Wy swoje. Zobaczymy kto będzie lepszy. Musicie jednak wiedzieć, że wojna odbywa się tylko w mediach. Chcąc, nie chcąc jesteście jej częścią. Na parkiecie, owszem, jest walka. Intensywność gry w Finałach jest nie do porównania z intensywnością gry, dajmy na to, w połowie grudnia czy nawet w pierwszych rundach postseason.
Ale już poza parkietem, tam gdzie kamery nie sięgają, panuje zupełnie inna atmosfera. Widziałem na własne oczy, jak właściciele Toronto Raptors przyjmowali właścicieli Warriors  Joe Lacoba i Petera Gubera w jednym z ekskluzywnych boxów w hali. Widziałem wiele razy jak Bob Myres padał w objęcia Masai’a Ujiri’ego, jak po przyjacielsku rozmawiali i żartowali sobie. Zarówno przed meczami, jak i po nich. To samo tyczyło się zawodników. Quinn Cook i Fred Van Vleet, Lowry i Curry i inni w przeróżnych konfiguracjach.


Generalnie bardzo dużo dzieje się w tunelu, czyli korytarzu łączącym obie szatnie i halę. Nie tylko w Finałach. Czasem mam chęć zrezygnować z meczu i zostać tylko w tunelu. W końcu nie codziennie przechodzi obok Ciebie KD z obłożonym lodem Achillesem, który niestety kilka dni później pękł. Nie codziennie masz okazję widzieć, jak bracia Gasol żartują sobie jak Ty czy ja podczas przeglądania zdjęć w telefonach.

Tunel, tunelem, ale przecież jest też szatnia, a nawet dwie. Ale o nich w drugiej części…
DRUGA CZĘŚĆ TUTAJ

9 comments on “Finały NBA od kuchni, czyli zaginiony tekst z wyprawy do Toronto

  1. airbobo

    Na takie teksty warto czekać Karolu, mimo Twoich albo przede wszystkim przez Twoje 12kg wymówek, dzięki! 🙂
    U kuzyna w Toronto chętnie pomagałbym nie tylko przy bąbelkach, a jeszcze gorliwiej w kontraktach z baletnicami! :b

    Reply
  2. Pingback: Rok temu w Toronto – Karol Mówi

  3. Pingback: Śliwki vs Robaczywki 2020-21 Vol.1 – Karol Mówi

  4. Pingback: Finały z gwiazdką * – Karol Mówi

  5. Pingback: Finały NBA od kuchni, czyli zaginiony tekst z wyprawy do Toronto cz.2 – Karol Mówi

  6. Pingback: Moja strona ma 15 lat! – Karol Mówi

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.