Miami Celtics – Boston Heat

Atmosfera wokół tworzącej się drużyny Miami Heat jest bliźniaczo podobna do tej sprzed trzech lat, która towarzyszyła zespołowi Boston Celtics – temu samemu, który na zakończenie rozgrywek 2007/2008 z rąk Davida Sterna odebrał puchar Larry O’Briena.

Tydzień po tygodniu, mecz po meczu. Spokojnie bez zuchwałości, bez niepotrzebnych deklaracji zawodnicy "Green Teamu" udowadniali wszystkim, że są naprawdę. Analizy przedsezonowe wróżyły im solidny sezon z 45-50 wygranymi przy czym kwestie mistrzowskiego tytułu stawiano raczej w sferze marzeń – przynajmniej w tym pierwszym sezonie wspólnej gry "Wielkiej Trójki". Słabości "nowego Bostonu" doszukiwano się wszędzie gdzie się dało. W bardzo krótkiej ławce rezerwowych – nawet jeśli "Big Three" znajdzie na parkiecie wspólny język to brakować im będzie wartościowych zmienników. Problematyczne, niejednokrotnie operowane już kostki Raya Allena miały dać w końcu o sobie znać, zaawansowany wiekiem K.G. miał nie wytrzymać trudów sezonu a Paul Pierce grać jak egoista, który nigdy nie przystanie na zbytnie dzielenie się piłką – skrupulatnie wyliczali mankamenty Celtów znawcy tematu. Jak bardzo się pomylili wiedzą wszyscy ci, którzy śledzili tamte rozgrywki. Celtowie w imponującym stylu przeszli przez rundę zasadniczą (66-16).

Okazało się, że jednak Pierce potrafił dzielić się piłką, że Allen miał wystarczająco dużo zdrowia by zdobywać po 17 punktów w meczu a K.G. wystarczyło "wiosny w nogach", żeby zostać Najlepszym Obrońcą Ligi. Zielona ławka okazała się być dłuższa niż początkowo sadzono. James Posey i Tony Allen zajęli się defensywą, Eddie House dostarczaniem "trójek" i nawet Glen Davis, Scot Pollard i Brian Scalabine (niemal dosłownie) miewali swoje pięć minut w niemal każdym meczu. Celtowie 2008 byli świetnym zespołem weteranów grających koszykówkę skrajnie zespołową a przede wszystkim skuteczna. Mimo zdobycia mistrzowskiego tytułu malkontentów nie brakował od pierwszego do niemal do ostatniego dnia sezonu.

Minęły trzy lata, na horyzoncie pojawiła się "Nowa Wielka Trójka". Nowe miasto, stara śpiewka. Przy akompaniamencie powątpiewania Dwyane Wade, LeBron James, Chris Bosh i "grupa wspierająca" już od pierwszego dnia sezonu czuć będą na sobie zwrócone ku nim oczy koszykarskiego świata oraz ciężar presji wyniku. LeBron James w drodze po upragnione tytuły położył na szali swoją reputację i być może miejsce w historii obok tych największych. Jeśli przez najbliższe lata (a najlepiej już w tym sezonie) nie uda mu się wspólnie z wielkimi kolegami doprowadzić Heat do ostatecznego sukcesu historia uzna go za gracza bez wystarczającego charakteru i determinacji – cech na stałe wpisanych w profil jego idola z dzieciństwa.

W przeciwieństwie do "Wielkiej Trójki" Celtów, która na wspólną grę zdecydowała się u schyłku karier, na koszulkach "Wielkiej Trójki" Miami już na starcie przyszyta jest dodatkowa łatka z napisem "poszli na łatwiznę". Głos w dyskusji zabrały nawet legendy NBA z Jordanem, Birdem i Magic’iem, które może i delikatnie ale jednak potępiły decyzję młodych gwiazd.
I tak jak wtedy o Bostonie, tak dziś o Miami mówi się ze skrajnymi emocjami. Jedni już dziś widzą w nich przyszłych mistrzów NBA na lata. Inni szukają przyczyn porażek. Jedni nie mają nic przeciwko decyzji trzech kumpli o wspólnej grze inni nazywają zdrajcami i palą koszulki ich poprzednich klubów.

Jeśli chodzi o mój głos w dyskusji i analizę tego imponującego składu, to powiem to samo co mówiłem i pisałem przez cały regularny sezon 2007/2008 w odniesieniu do Celtów. Heat mają wszelkie argumenty ku temu, żeby sięgnąć już w nadchodzącym sezonie po mistrzowski tytuł. Czy to zrobią? To już inna bajka. Na papierze mają skład, który jednym tchem można wymieniać obok innych ekip z realnymi szansami na tytuł. Nikogo nie powinien więc zdziwić sezon regularny z 60+ wygranymi na koncie Heat. Między bajki można włożyć teorie głoszące, że dla Bosha, Wade’a i Jamesa jedna piłka to za mało. Widzieliście Igrzyska Olimpijskie w Pekinie? Dobrze układała im się współpraca? Na tyle dobrze by w głowach zakiełkowała im myśl o wspólnej grze w lidze. Każdy z nich ma za sobą 7 lat gry a tylko na półce D-Wade’a leży mistrzowski pierścień. Kurz na nim przypomina mu, że indywidualności wygrywają pojedyncze mecz a tylko i wyłącznie drużny zdobywają tytuły. Wiedzą coś o tym i LeBron i Bosh i są na tyle mądrzy by pomeczowe statystyki traktować jako dodatek do meczu a nie jeden z punktów honoru. Nie po to spalili za sobą mosty i nie po to rezygnowali z maksymalnych kontraktów by nie zdawać sobie z tego sprawy i powielać stare schematy. Tego możecie być pewni… ale z zakładaniem czy zdejmowaniem mistrzowskich pierścieni zaczekajcie do czerwca.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.