Chciałbym zająć się kilkoma sprawami, które ostatnio wydarzyły się w NBA. Dostałem kilka maili i parę wiadomości na FB z zapytaniami co sądzę o pewnych wydarzeniach, jakie jest moje zdanie oraz czy mam zamiar o tym pisać.
Oto jeden z najczęściej poruszanych tematów:
* Zawodnicy NBA w końcu doczekali się czegoś, o czym marzyli od dość dawna. Mowa o przyznawaniu nagród indywidualnych dla graczy przez graczy. Tradycyjne (od 1981 roku) wyróżnienia przyznaje panel ponad stu dziennikarzy z USA i Kanady. Zazwyczaj ich wybory są dość logiczne i możliwe do wytłumaczenia. Kontrowersje raczej się nie zdarzają ale mimo wszystko zawodnicy głośno mówili o konieczności dania im platformy do wyrażenia swoich zdań. "Players Awards" jako impreza ma odbywać się każdego roku i w założeniu zyskiwać na prestiżu.
Premierowe rozdanie wyglądało tak:
MVP – James Harden.
Najtrudniejszy do krycia – Steph Curry.
Najlepszy zawodnik "clutch" – Steph Curry.
Zawodnik, którego chciałbyś mieć w swojej ekipie – LeBron James.
Największy atut własnej hali – Oracle Arena (Warriors).
Najlepszy Obrońca – DeAndre Jordan.
Człowiek Roku – Ray Allen.
Trener, dla którego chciałbyś grać – Gregg Popovich.
Game Changer – Allen Iverson.
Oscar Robertson Visionary Award – Chris Paul.
Nie będę omawiał każdej z nagród, zajmę się tylko MVP.
Także i moim faworytem po tę (prawdziwą/tradycyjną) nagrodę był James Harden. Pisałem o tym wiele razy ale nigdy nie miałem okazji uzasadnić swojego typu. Robię to teraz. Steph był najlepszym zawodnikiem najlepszej ekipy w NBA. Fakt. Grał niesamowity basket. Fakt. Ale w moim odczuciu to Harden zasłużył bardziej na to wyróżnienie w minionym sezonie. Na przykładzie choćby Finałów widać doskonale, że Steph miał za sobą świetną drużynę, która potrafiła przejąć inicjatywę, gdy ich liderowi nie szło lub szło trochę gorzej niż zwykle. Warriors bez Curry’ego to nadal bardzo silna ekipa Zachodu.
Rockets bez Hardena byliby tylko zbieraniną przypadkowych graczy, którzy mieliby poważne problemy ze znalezieniem się w najlepszej ósemce Konferencji. Przez Houston przeszła plaga kontuzji. Dokładnie pół sezonu stracił Howard, lwią jego część przesiedział w gabinecie lekarskim Terrence Jones (zagrał w tylko 33 meczach). Praktycznie każdy gracz Rockets borykał się ze zdrowiem na różnych etapach rozgrywek. Mimo to drużyna wygrała 56 meczów, co było drugim wynikiem na Zachodzie (obok Clippers). Największa była w tym zasługa Hardena rzecz jasna. Nie mam naprawdę nic do wyboru Curry’ego. Decyzja ta broni się sama bo tak, jak napisałem wyżej Steph był najlepszym graczem najlepszej drużyny NBA, która ostatecznie sięgnęła po tytuł i sam ten fakt czyni ten wybór nie dość, że logicznym to jeszcze całkiem sprawiedliwym.
Uważam jednak, że spośród ścisłego grona prawdziwych kandydatów do tego wyróżnienia w minionym sezonie, to właśnie James Harden przedstawiał największą wartość dla swojej drużyny. Patrząc na rozgrywki 2014-15 "globalnie", teraz w drugiej połowie lipca, można by mocno zastanowić się nad kandytaturą LeBrona ale przypominam, że cały czas rozmawiamy o nagrodzie za rozgrywki regularne.
To, że sami zawodnicy wybrali Hardena jest znamienne. Przez wiele tygodni przy okazji dyskusji o MVP admiratorzy talentu Curry’ego kpili z tanich technik wymuszania fauli przez Hardena i tym samym deprecjonowali jego osiągnięcia. Wskazywali, że jego 30 punktów położone na szali nie będzie równe 30 punktom Stepha gdyż broda wiele z nich zazwyczaj zdobywał z linii rzutów wolnych. Cześć, jeśli nie większość, jego wycieczek na linię, zdaniem wielu, nie powinna mieć miejsca.
Jeśli gracie w koszykówkę na jakimkolwiek poziomie, to wiecie doskonale, że pewnych rzeczy w tym sporcie nie da się ukryć, oszukać czy ominąć. Trenujecie z zawodnikami, którzy mają tendencje do wołania "faul" przy byle kontakcie. Dobrze wiecie jaka jest ogólna opinia o tego typu postaciach – nawet jeśli są dobrzy. Głos od graczy jest głośnym i wyrazistym sygnałem, że w lidze jest szacunek dla Hardena i tego, co zrobił w minionym sezonie.
Uwierzcie mi
– gdyby ci, którzy na co dzień musieli kryć Hardena, mieli żal do niego
samego i do sędziów, że na parkiecie odbywały się nie do końca uczciwe i
nie do końca męskie praktyki, to żaden z nich nie oddałby swojego głosu
na niego. Wydarzenia na boisku oglądane w TV czy nawet z pozycji parkietu mogą wydawać się być czymś a w rzeczywistości być czymś zupełnie innym.
Ogólnie mam wrażenie, że przyjmujemy bardzo różne kryteria w ocenianiu i postrzeganiu nie tylko gry ale ogólnie postaci Hardena i Curry’ego (nie wspominając już o LeBronie bo to temat na osobny tekst) i innych gwiazd.
Nie wiem czy pamiętacie ale jednym z głównych piewców dania głosu zawodnikom był Kevin Durant, który swego czasu (bodaj w okolicach ASG) wypalił, że dziennikarze g*no się znają i dorzucił do tego kilka innych niemiłych zdań. Zastanówcie jak opinia publiczna odebrałaby te słowa, gdyby wypłynęły z ust LeBrona. Podpowiem Wam – strony produkujące memy i hejterzy mieliby pożywkę na kilka tygodni lub dłużej a poważne ośrodki opiniotwórcze mocno skrytykowałyby te słowa. Tyrada K.D. przeszła bez większego echa.
Wracając do pojedynku Curry-Harden. Gdy walka o MVP jeszcze się toczyła, miałem wrażenie, że Steph ma tę subtelną przewagę, która w ogólnym rozrachunku da mu wygraną. Była nią dobra a nawet bardzo dobra prasa.
Harden zdobywał punkty na wszystkie możliwe sposoby – dunki, minięcia, penetracje, półdystans i tak, też linia rzutów wolnych. Miał długie serie z 30+ punktami, Rockets wygrywali często w eksperymentalnych ustawieniach. Ale wystarczyło, żeby raz drugi zaliczył zimny wieczór, żeby internet ożył i zjadł go żywcem.
Curry też swój nieziemski basket przeplatał słabymi meczami – jak każdy w tym biznesie. Z nim jednak komentatorzy na każdym poziomie wtajemniczenia zazwyczaj obchodzili się łagodnie.
Rockets z Curry’m w składzie nie byliby lepszą ekipą niż byli. Warriors z Hardenem w składzie nie byliby gorszą ekipą niż byli.
Rockets bez Hardena byliby na mokradłach NBA. Warriors bez Curry’ego byliby nadal liczącą się na Zachodzie drużyną.
James Harden był moim MVP minionego sezonu.