Rok temu krzyczałem „go Heat, go Spurs.” W tym już tylko „go Spurs!”

Minęło dwanaście miesięcy, w ciągu których dla Ciebie, dla mnie, dla świata wydarzyło się sporo… a w NBA status quo. Będzie to pierwszy od 1998 roku Finał, w którym spotkają się ekipy roku poprzedniego. Heat są w Finałach po raz czwarty z rzędu, co ostatni raz zdarzyło się w latach 1984-87 a zrobili to Celtics (triumfowali dwa razy). Ekipa z Miami ma szansę na "3peat" a to w historii ligi udało się tylko Celtics, Lakers i Bulls. To pokazuje, że nie jest łatwo wygrywać w tej lidze, to pokazuje że jeszcze trudniej jest bronić tego, co się zdobyło. A ostatnie zdanie pokazuje, że czasem zdarza mi się pisać banały…

Nosiłem się z zamiarem zrobienia ciekawej (miałem nadzieję) analizy tych Finałów ale obrzydliwie nieciekawe langoliery lubieżnie pożarły mój czas.

Ale od tego mam spryt, żeby z niego korzystać.
Rok temu napisałem analizę, którą podobno się podobała. Idę na łatwiznę i wrzucam tenże tekst w całości. Albo nie… czytałem gdzieś, że statystyczny internauta przed przeczytaniem tekstu sprawdza jego objętość i odrzuca te za długie. Nie chcę tego więc wklejam tylko link do tamtego
Przypomniane? Przeczytane?

Tak było rok temu. Wtedy byłem 50 na 50. Chciałem siedmiu niezapomnianych nocy z NBA, dostałem je.
W tym roku jestem za Spurs – powiedzmy 80 do 20. Dlaczego?

Między innymi dlatego…

Mecz nr 6 ostatnich Finałów. Nie wiem jak dla Was ale dla mnie to, co
się tam wydarzyło to Matrix przy tym jest dobranocką dla najmłodszych. A
było to tak: Po tym, jak LeBron rzutem spod kosza dał prowadzenie Heat
87:84 na niecałe 5min do końca IV kwarty, zaczął wyglądać jakby w jego
pozbawionej opaski głowie zachodziły skomplikowane procesy myślowe.
Widać było, jakby miał po kilka rozwiązań na daną akcję… a wybierał to
najgorsze.

W ciągu tych czterech minut, James zaliczył trzy pudła i aż trzy
straty z których dwie były dość przykre. Na 28 sekund przed końcem IV
ćwiartki, zaraz po stracie LeBrona, Ray Allen fauluje Manu Ginobiliego.

Argentyńczyk trafia jeden z dwóch rzutów wolnych i daje Spurs prowadzenie 94:89.

Czas dla Miami. Ochroniarze rozciągają taśmę zabezpieczającą parkiet,
David Stern zwleka się ze swojego siedzenia i rusza w stronę parkietu,
zapewne w głowie układając sobie mowę o świetnym sezonie weteranów z San
Antonio.

Po przerwie przenosimy się do świata paralelnego…

LBJ fatalnie pudłuje rzut za trzy punkty. Ma szczęście, że Mike
Miller jest tam, gdzie akurat spada piłka. Szybkie podanie powrotne do
Jamesa i tym razem celna trójka.

Na 19 sekund przed syreną kończącą czwartą kwartę Bosh taktycznie
fauluje Leonarda. Ten trafia swój drugi rzut. Jest 95:92 dla San
Antonio.

Po timeoucie, na siedem sekund przed końcem, James odpala trójkę.
Pudło. Dziennikarze z całego świata w swoich edytorach tekstu wklepują
„Spurs Mistrzami NBA”. Też tak zrobiłem.

Heat znów mają szczęście, a jest mu na imię Ray.

Po niecelnym rzucie Jamesa, piłka trafiła w ręce Bosha, który
niewiele myśląc podaje ją do Allena. Ten z prawego narożnika, w swoim
stylu, trafia arcytrudny rzut, dający gospodarzom remis. Rzut na miarę
dogrywki, na miarę wygranej w szóstym meczu a w konsekwencji na miarę
mistrzostwa.

Tamten mecz to był mecz, który gracze z Miami przegraliby w 999999 przypadkach na
1000000. To był ten wieczór, „jeden na milion”. Takie są fakty. Odsyłam
do archiwum tych, którzy nie pamiętają. To nie była kwestia taktyki,
siły czy talentu – to było wielkie szczęście Miami, które tego dnia
nazywało się Ray Allen.

Nie chcę powiedzieć, że Spurs ten tytuł się należy za tamten rok bo co by nie mówić, jakie by to okoliczności nie były, Heat znaleźli drogę do kosza Spurs i wygrali. Nie było kontrowersyjnych gwizdków ani innych brzydkich historii. Była magia. Nie powinniśmy a nawet nie możemy umniejszać niczemu, z tego co tam się stało.

Ja nie poddaję pod dyskusję wartości tamtego mistrzostwa. Może jedynie jego okoliczności. Bo przecież rzut Allen uratował "tylko" szósty mecz. Game 7 był oddzielną historią.

Fajnie byłoby zobaczyć piąty tytuł dla Duncana i Popovicha. Byłoby to jakieś spięcie klamrą ich wieloletniej współpracy. Mówi się w kuluarach, że Timmy skończy karierę, jeśli sięgnie po kolejny tytuł… a wtedy razem z nim odszedłby Pop.

Spurs są dynastią. Nawet jeśli Phil Jackson podsuwa nam swoją, pokręcona definicję "dynastii", nawet jeśli Jax kwestionuje mistrzostwo Ostróg z roku 1999, twierdząc że tytuły z sezonów lockoutych się nie liczą (pewnie ma żal za 4:0 w II rundzie tychże play-offs). Nie wierzcie mu.

Kibicując w tym roku Spurs będę miał też dużo szacunku dla Heat.
Im wygrana też się należy. Też ciężko na nią pracowali. 

W prawym narożniku Heat – Drużyną którą kochasz nienawidzić 
W lewym narożniku Spurs – Drużyna, której nienawidzisz kochać.

Życzę Wam i sobie niezapomnianych Finałów. Cieszmy się nimi bo najdalej za dwa tygodnie znów będziemy sierotami do października…
 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.