Śliwki vs Robaczywki 2021-22 Vol.8

Zapraszam na porcję robaczywych robaczywek.

LeBron James. Obiecałem zacząć od niego, więc to robię. Cofam się do Weekendu Gwiazd. Pisałem i mówiłem już wiele razy na przestrzeni lat, że uważam LBJa za wytrawnego medioznawcę, który wie doskonale jak kreuje się narracje, jak działają współczesne media. LeBron świadom, że jego „legacy” buduje się nie tylko poprzez parkiet, ale też przez to w jaki sposób się o nim mówi i pisze, szczególnie w kontekście historycznym, mając na uwadze, że do tego wszystkiego będzie się wracać lata, dekady po tym, jak w NBA już go nie będzie, prowadzi z amerykańskimi dziennikarzami misterną grę. I tu nie mam niczego złego na myśli. Całe to zjawisko bywa czasem nawet ciekawe, ale czasem też śmieszne, czasem uciążliwe, czasem irytujące, bo LeBron, poza samym sobą, ma przecież tubę propagandy, klakierów, którzy od lat stają wręcz na głowie, żeby wykazać, że LeBron > Jordan. Poza dokładaniem narracyjnych cegiełek do swojego dziedzictwa, James, przy pomocy mediów, od lat, oddziałuje na swoje tu i teraz. W Cleveland, podczas Weekendu Gwiazd LeBron miał dużo do powiedzenia mediom. A to, że nie zamyka całkowicie drzwi dla scenariusza, według którego, (kiedyś tam) byłaby szansa na jego powrót do Cavaliers. A to, że Sam Presti jest w jego oczach najlepszym menadżerem w NBA. Przy tej okazji James wymienił kilku wybranych przez niego graczy do OKC, ale pominął Jamesa Hardena. Przypadek? Być może. No i że swój ostatni sezon w NBA zagra ze swoim synem w jednej drużynie. I tu nie zrozummy się źle. Pewnie każde z tych stwierdzeń, to osobna historia, osobny przekaz, który należałoby czytać między wierszami. LeBron, ze swoją mocą, ma do tego prawo. Pewnie wielu innych koszykarzy robiłoby podobnie, gdyby mieli taką moc sprawczą. A LeBron, bez dwóch zdań, ją ma, więc z niej korzysta. Chce wywierać presję na Lakers, na Pelinkę do odważnych działań (ASW był przecież przed zamknięciem okna transferowego) a przed nami gorące lato, bardzo gorące, gdyby Lakers mieli nie zagrać w play-offach. Tak samo LeBron czynił w Cleveland. Rozumiem te jego wielopoziomowe szachy z mediami, albo raczej za ich pomocą, ale w szerszej skali męczy mnie to okrutnie przy okazji śledzenia doniesień z NBA.
LeBronowi daję dodatkową robaczywkę też za to, co na parkiecie. Ostatnio wyróżniłem jego imponujące statystyki w tak zaawansowanym wieku, więc uprzedzam ewentualne pomówienia o hejtowanie króla. Teraz przykładam lupę do jego mowy ciała. A tam nie dzieje się za dobrze. To też obrazki, które dobrze znamy sprzed lat. LeBron kłócący się z sędziami o niemal wszystko, na obu końcach parkietu. LeBron zostający celowo za akcją, niewracający do obrony. Sfrustrowany, zły, oburzony na wszystkich i wszystko. Ale w sumie o co i na kogo? Ten skład Lakers nie gra jakoś mocno poniżej sumy swoich talentów. AD zagrał tylko w 37 meczach. I tu w zasadzie zaczynają się i kończą wszystkie ich problemy. Zdrowy i dobry Davis, to dobrzy Lakers. Tak, to takie proste. Jak przyjrzeć się bliżej tej drużynie, to tam nie przelewa się, jeśli chodzi o zasoby ludzkie. A przypomnę tylko, że to LeBron we własnej osobie lobbował za sprowadzeniem Wetbrooka i jednoczesnym wypruciem się z głębi składu. Russem zajmę się w kolejnym zestawieniu.

– 13 lutego LeBron James został najlepszym strzelcem w dziejach NBA. Nie słyszeli państwo? Nie spodziewali się? Nikt nie uprzedził? To jeszcze nie teraz? No właśnie. Liga NBA, a raczej amerykańskie media bliżej lub dalej z nią związane, co najmniej trzeci już raz w ostatnich latach serwują nam takiego oto potworka. Potworek polega na tym, że ni z gruszki, ni z pietruszki, żeby tylko było o czym mówić, sumuje się ze sobą zdobycze z sezonów regularnych i play-offów. Zaczęło się zimą ubiegłego roku. Czekając na rekord zwycięstw Gregga Popovicha (który niedawno stał się faktem), niecierpliwi, kochający statystyki Amerykanie, zaserwowali nam zestawienie, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Zsumowano wygrane z sezonu regularnego i play-offów i nagle, szast prast, Pop liderem wszech czasów zestawienia, którego nikt nigdy wcześniej nie widział, nie słyszał o nim, nie śledził, nie spodziewał się. Podobnie postąpiono czekając na rekord celnych trójek Stepha. Tak samo i teraz w przypadku LeBrona. Śledzę NBA już długo i nie przypominam sobie takich zestawień w przeszłości. I po co to, komu to potrzebne?

Minnesota Timberwolves. Pisałem ostatnio o ceremonii zastrzeżenia #5 Kevina Garnetta przez Boston Celtics. Przypomniało mi się, że Wolves, dla których KG zagrał aż 14 (!) lat (12 pierwszych i „postrzępione” dwa ostatnie), jeszcze tego nie zrobili. Do tej pory, w swojej 33-letniej historii, klub z Minnesoty zastrzegł numer tylko jednego zawodnika. Był nim tragicznie zmarły Malik Sealy (#2). Nie za dokonania na parkiecie, bo zagrał w Minny tylko dwa sezony, ale przez fakt, że tragicznie zmarł w wypadku samochodowym. W przypadku Garnetta, rzecz jasna, nie chodzi o aspekt sportowy. Parę lat temu bowiem, doszło w Minnesocie do poważnego zwichnięcia uczuć na linii Garnett-właściciel klubu. Zanosiło się na to, że po zakończeniu kariery, KG weźmie pod swoje skrzydła KATa, a w niedalekiej przyszłości mocno wejdzie w struktury organizacji – łącznie z wejściem w posiadanie udziałów w klubie.
Powinno być im wstyd, że taki Boston już to zrobił, a oni, przez rzeczy zupełnie nie związane ze sportem, nadal wiszą w próżni. Przypomnę tylko, że z tych 12 pierwszych sezonów jako Leśny Wilk, Garnett kończył dziewięć z nich ze średnią przynajmniej 20 punktów, 10 zbiórek, 4 asyst, ponad 1 bloku i ponad 1 przechwytu. W czasach gry w Minnesocie, KG 10 razy był All-Starem, osiem razy w All-NBA, sześć razy w najlepszych składach obrońców, był też MVP sezonu (2004) oraz cztery razy królem zbiórek. Nie ma nad czym się zastanawiać. Trzeba schować dumę i urazy i działać.

Start one, bench one, drop one. Od jakiegoś już czasu, na różnych platformach, w różnych konfiguracjach, pojawiają się swego rodzaju zabawy, w których zestawia się ze sobą trzech topowych zawodników. Zadaniem internauty jest zająć stanowisko – jeden z wymienionych graczy będzie starterem, drugi będzie wchodzić z ławki, a trzeci w ogóle nie zmieści się do składu. I tak na przykład do wyboru są KD, Kawhi i Giannis lub coś podobnego, równie trudnego (niemożliwego?) do poważnego dyskutowania na argumenty. Zdaję sobie sprawę z tego, że to tylko jakaś tam forma rozrywki w sieci, a odpowiedzi nie są w żaden sposób wiążące. Generalnie, chodzi o to, żeby ludzie sobie poklikali. Większego sensu jednakże w tym nie widzę, ponieważ nie znajduję tu możliwości poważnego dyskutowania, gdy zestawia się ze sobą najlepszych, a jednocześnie podobnych do siebie graczy. Tu wchodzą tylko własne emocje i kibicowskie upodobania.

Andrew Wiggins. Na dwóch poziomach. Po pierwsze zaliczył bardzo słaby marzec – tylko 40.7% z gry, 27.9% zza łuku oraz 60% z linii (tylko 1.8 celnego rzutu wolnego). To jest spory zjazd w porównaniu z jego listopadem, grudniem i styczniem. W końcu za coś dostał się do Meczu Gwiazd, prawda? No właśnie. I tu dotykamy drugiej kwestii. Nie było absolutnie żadnego sportowego argumentu za tym, żeby Wiggins był starterem podczas Meczu Gwiazd w Cleveland. Ba, on nie powinien był nawet znaleźć się wśród rezerw. Owszem, do lutego grał dobrze, nawet bardzo dobrze, najlepiej w karierze, ale przecież mówimy tu o 12 najlepszych graczach z całej Konferencji Zachodniej. Wigginsa nie ma wśród nich. To skąd tyle głosów? Tu pojawia się wątek…południowokoreański. Muzyk o pseudonimie BamBam napisał na swoim Twitterze (prawie 10 milionów śledzących), że Wiggins zasługuje na miejsce w ASG, i że namawia swoich fanów do głosowania. No i stało się. To, co nie udało się m.in. Wyclefowi Jeanowi z Zazą Pachulią, udało się Kunpimookowi Bhuwakulowi, bo takie właśnie imię i nazwisko kryje się za pseudonimem BamBam. Znamienne jest to, że ten urodzony w Tajlandii muzyk jest na Twitterze śledzony przez Stepha, Wigginsa i cały klub Warriors. Tak dalej być nie może! Po tym, jak Zaza był o włos od zagrania w Meczu Gwiazd 2016 roku, Adam Silver wprowadził zmiany w sposobie głosowania. Fanom zabrał 50% głosów i przekazał je zawodnikom NBA i dziennikarzom blisko związanym z ligą. Minęło pięć lat i wygląda na to, że czas na kolejne usprawnienia. Żyjemy w czasach, w których już coraz mniej rzeczy dziwi nas, czy zaskakuje w internecie. BamBam pokazał, że system potrzebuje kolejnych zmian. Gdyby to ode mnie zależało, to maksymalnie 25% głosów zostawiłbym fanom. Przepraszam, takie czasy. Resztę oddałbym w ręce ludzi kompetentnych. Bo przecież, pomijając aspekt czysto rozrywkowy tego meczu, wybór do niego ma kolosalne znaczenie dla samych zawodników. Gdzieś trzeba wyznaczyć granicę żartu.

Sadzanie graczy przez tankujące zespoły. Drażni mnie proceder, który nasilił się w ostatnich latach. Mam wrażenie, że trochę się to zbiegło w czasie z wprowadzeniem turnieju play-in. Drużyny, które na 100% nie chcą mieć nic wspólnego z wygrywaniem, na długo przed zakończeniem rundy zasadniczej „dają odpocząć” tym, którzy swoją dobrą grą mogliby przeszkadzać w tankowaniu. Taki Shai Gilgeous-Alexander zagrał 35 meczów w tamtym sezonie. W tym zatrzymał się na 56. Blazers już wiele tygodni temu wyłączyli Nurkica z gry. Anfernee Simmons swój ostatni mecz tych rozgrywek zaliczył na początku marca, potem usiał na „dwa tygodnie”. Nagle Kings odcięli od rotacji Foxa i Sabonisa. Magic schowali Suggsa, OKC (m.in.) Giddey’a i Dorta, Pistons Granta. Ta lista jest długa. Rozumiem zamysł, nie podoba mi się wykonanie.

Marcus Morris. Zdania na temat grania w bańce na Florydzie są podzielone – jedni twierdzą, że puste trybuny, brak podróży, spokój, to były czynniki, dzięki którym grało się łatwiej, niż normalnie. Inni zwracają uwagę, że wielotygodniowe zamknięcie, brak możliwości normalnego funkcjonowania, wreszcie brak rzeczywistej przewagi własnego parkietu, czyniły drogę po tytuł w 2020 roku trudniejszą, niż zwykle. Marcus Morris, mimo że pewnie nie zdaje sobie z tego sprawy, jest zwolennikiem obu tych teorii. Clippers, z nim w składzie, prowadzili 3:1 z Denver Nuggets, ale ostatecznie odpadli w siedmiu meczach. W meczach 5,6 i 7 Clippers potrafili wypracowywać sobie przynajmniej 15 punktów przewagi, by ostatecznie przegrać każde z tych starć. Morris twierdzi, że gdyby nie bańka, to Clippers roznieśliby rywali z Denver. Tak powiedział w wywiadzie udzielonym kilka dni temu. Być może zapomniał, albo zmienił zdanie, ale zaraz po tym jak Lakers, z jego bratem w składzie, sięgnęli po tytuł, Marcus twierdził, że to mistrzostwo nie powinno się liczyć, że to taki tytuł Myszko Mickey.

Steve Francis. A skąd ten się tu wziął? Już opowiadam. NBA każdego roku przypomina tę jego akcję z marca 2000 roku.

Nigdy nie byłem fanem tej akcji, nigdy też nie byłem fanem takiego sposobu grania w koszykówkę. Francis zaczyna swoje czary, a reszta drużyny stoi i patrzy, bo wie, że w tej sekwencji zdarzeń już nikt więcej piłki nie dotknie. Polecam obejrzeć to zagranie dwa razy – raz patrząc tylko na Francisa, a drugi raz tylko na jego kolegów. W pewnym momencie Cuttino Mobley kładzie dłonie na udach i staje się już tylko obserwatorem. Jak dla mnie, to jest książkowe przykład na to, jak nie należy uprawiać tego sportu. Ta akcja powinna być pokazywana młodym koszykarzom przez ich trenerów, a potem opatrzona komentarzem – to jest złe. Gra 1 na 1, wyszkolenie techniczne? Jak najbardziej! Ale nie w taki sposób, nie kosztem kolegów z drużyny. Po 22 latach postanowiłem przerwać milczenie i powiedzieć co sądzę o tym zagraniu.

Houston Rockets. Problemami tej organizacji i tego składu trzeba by zająć się w osobnym, dłuższym tekście. W dużym skrócie – jest tam za dużo patogennych ognisk. Bo tankować też trzeba umieć. Ich mecze wyglądają tak, jakby każdy grał swoją własną, wewnętrzną rozgrywkę. Również tankujący Magic, Thunder i Pistons są wiele poziomów ponad nimi, jeśli chodzi o kulturę gry. Nie obwiniałbym tutaj trenera, tylko raczej niefortunnie dobrany skład. Tak, nawet podczas tankowania warto mieć w składzie wartościowych graczy. Tu bardziej, niż o talent, chodzi mi o bycie na różnych etapach swoich karier. Wiadomo, młodzi ludzie grają o duże kontrakty. Bez względu na to, ile nie mówiłoby się o chęci wygrywania i budowania czegoś, to na koniec statystyki indywidualne mają znaczenie. I tu potrzeba weteranów, którzy przede wszystkim już mają zarobione duże pieniądze, a po drugie, nie mniej ważne, mają doświadczenie w lidze. W Rockets tego brakuje. Chyba nigdy nie zrozumiem decyzji o tym, żeby John Wall był odsunięty od drużyny, żeby nawet nie powąchał parkietu, przy jednoczesnej gaży wynoszącej $44 mln za ten sezon. To wiele mówi o samej organizacji.

Tekst napisałem oryginalnie dla portalu Unibet.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.