Śliwki vs Robaczywki 2022-23 Vol. 3

Zapraszam na kolejną porcję robaczywek, w których na warsztat wziąłem Lukę Doncica, Houston Rockets, Golden State Warriors, Washington Wizards, Toronto Raptors, Atlantę Hawks oraz parę innych rzeczy.

Luka Doncic. A ten, co tu robi? To nie jest historia jedynie ostatnich tygodni. To jest w zasadzie historia całej jego kariery w NBA. Wiesz, że bardzo wysoko cenię jego talent oraz uwielbiam ten jego bałkański zadzior. Ale nie przechodźmy obojętnie wobec faktu, że Luka zachowuje się wobec sędziów jak ordynarna świnia. Wybacz mój język. Ordynarna świnia! I tu nie chodzi mi o tych biednych sędziów, tylko o nas kibiców, o obrzydzony obraz odbierania meczów z udziałem Mavs i Luki. Powtarzam, uwielbiam zawodników, którym zależy, którzy wchodzą na parkiet jak na wojnę. Rozumie to wszystko. Ale są pewne granice, a Doncic wszystkie te granice przekracza. Z jednej strony chciałbym wierzyć, że sędziowie dostaną zielone światło z góry, żeby go utemperować, ale z drugiej strony, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to nie jest juniorska liga, tylko NBA, która jest silna siłą i blaskiem swoich gwiazd. Więc nawet się nie łudzę. Choć w sumie trochę się łudzę, bo nie chce mi się wierzyć, że tylko mi to przeszkadza. Tak wyjątkowy, jak wyjątkowy jest talent Luki, tak brzydki bywa jego boiskowy charakter. A to przecież w jakimś stopniu wpływa na poziom zadowolenia z odbioru tego produktu, za który płacimy. Momentami wywala mi licznik zażenowania, a przecież nie mam z nim nic wspólnego.

Houston Rockets. Poruszając się w ramach struktur oraz systemu istnienia i funkcjonowania NBA, zjawisko tankowania po prostu musi istnieć. Nie mam więc żadnego problemu z tym, że pewne organizacje, bardzo świadomie, spychają się w ligowy niebyt na parę lat. Ale za to mam problem z organizacjami, które w swoim procesie odbudowy, żyją od draftu do draftu, z pominięciem wszystkiego, co dzieję się pomiędzy. Na przykład z pominięciem sezonu regularnego. Rockets mają bilans 9:19, co akurat nie jest tragiczne, bo gorsi w lidze są Pistons i Hornets, a Spurs tak samo słabi. Tragiczne jest jednak to, jak tam grają, jaka jest szeroko rozumiana kultura. Rakiety są na 30, ostatnim miejscu w NBA, jeśli chodzi o liczbę asyst na mecz. Tam kto ma piłkę, ten zazwyczaj kończy akcję. Jak łatwo się domyślić, jest to idealne środowisko do popełniania strat. W tej klasyfikacji podopieczni Stephena Silasa „liderują”. Nikt nie traci co mecz (16.9) tylu piłek, co oni. Poza tym ich skuteczności z gry (44.4%) jest najgorszą (obok Hornets) wartością w NBA. Nie podoba mi się to, co się tam dzieje.

Golden State Warriors. Wygrali tylko dwa (!) z 16 wyjazdowych meczów w tym sezonie. Ich ogólny bilans daje im obecnie jedenaste miejsce na Zachodzie, czyli nawet poza play-in. Obrońcy mistrzowskich tytułów często mają problemy z odpowiednim poziomem motywacji, ale tutaj nie do końca o to chodzi. Klay trafia tylko 40.5% z gry, wygląda jakby stracił trochę wiatru w nogach, nawet porównując z minionym sezonem, w którym wrócił po dwóch latach przerwy. Projekt o nazwie wkomponowywanie do rotacji Wisemana, Kumingi i Moody’ego, przynajmniej na ten moment, wygląda jak fiasko. To chyba nie jest za mocne słowo? I to wcale nie musi być ich wina. Założę się, że w takich Rockets Wiseman, Kuminga czy Moody cieszyliby oczy znakomitymi zagraniami, rozbudzali zmysły i wyobraźnię oraz „przy okazji” mieliby niezłe statystyki. Jasne. To nie ich wina, że przyszli do organizacji, w której poprzeczka zawieszona jest tak wysoko. Nie mamy żadnej gwarancji jak w tym systemie wyglądaliby LaMelo Ball czy Franz Wagner, którzy wybrani zostali za Wisemanem i Kumingą. Ale fakty są takie, że Wiseman został odesłany do G League, a Kuminga i Moody grywają śladowo, a ich forma jest falująca. A to dla Warriors jest esencjonalnie ważne. Czy wierzyć, że jeszcze za czasów świetności Stepha, ta trójka będzie w stanie realnie pomóc mu w walce o piąty tytuł, a potem w perspektywie, przejąć po nim stery. Choć nawet nie. Myślę, że Warriors nawet nie powinni tak myśleć i pewnie tego nie robią. Wiem, że oni wiele razy podkreślali, że chcą iść modelem Spurs, czyli płynnie przechodzić od pokolenia do pokolenia pozostając w elicie ligi. Ale jestem przekonany, że gdyby ktoś nakreślił im scenariusz, w którym młodzi pomagają w jakiś sposób zdobyć weteranom piąty tytuł (co w zasadzie sprowadza się „tylko” do bycia grywalnym w play-offach), a potem nigdy nie wyjść poza ligową przeciętność, to Bob Myres i Joe Lacob wzięliby taki scenariusz w ciemno. Pojawia się więc pytanie kluczowe – na ile taki scenariusz jest możliwy, na ile Warriors w niego wierzą? Bo jeśli nie wierzą, to czy na horyzoncie jest ruch, w którym Warriors oddają swoją przyszłość za tu i teraz, pakują młodych w atrakcyjną (dla kogo?) paczkę i sprowadzają sobie gracza (lub graczy), który dałby im gwarancję włączenia się do walki o tytuł. Gwarancję włączenia się, a nie samego tytułu.
Draymond Green, za siedem grudniowych meczów, trafia tylko 33% swoich rzutów z gry, 23% zza łuku, praktycznie nie dostaje się na linię rzutów wolnych. Warriors potrzebują, żeby przynajmniej kilka razy w meczu spojrzał w stronę kosza.

Washington Wizards. Nic wielkiego, po prostu przegrali osiem ostatnich meczów, oraz 11 z ostatnich 12. Pod koniec listopada pokonali Heat i Hornet i byli 10:7. A potem się wszystko posypało. Kontuzja Beala? Jasne, ale to nie tylko to. Plotka głosi, że swoją drogą grający basket życia Kyle Kuzma, może zmienić adres zamieszkania. Latem będzie miał opcję zawodnika za jedyne $13 mln. Raczej na pewno ich nie podejmie, a na wolnym rynku poszuka przynajmniej dwudziestu milionów za sezon. Wizards, którzy już teraz mają dwunasty budżet w lidze, mogą nie chcieć wchodzić w takie kontrakty. Ale przecież mając pod gigantycznym kontraktem Bradleya Beala, co więcej pozostało im, jak wierzyć, że inwestowanie w ten skład ma sens? Ta ekipa jest trochę w potrzasku złych decyzji sprzed lat. Złych ze strategicznego punktu widzenia. Zamiast porządnie zatankować i dostać pokoleniowy talent, Wizards, z uporem maniaka, nie chcieli być słabi, ale za bardzo zadowalali się przeciętnością.

Toronto Raptors. Nie mogą w tym sezonie wygrzebać się z niebezpiecznej przeciętności. Na żadnym etapie tych rozgrywek nie byli więcej, niż dwa mecze ponad kreską. Od jedynie obiecującego, ale nie rewelacyjnego 11:9, po wygranych z Mavs i Cavs, podopieczni coacha Nurse’a wygrali tylko dwa mecze, a przegrali siedem. Kontuzje? Jasne, swoją drogą. Ale wygląda to jakby ten dinozaur stracił trochę zęby, przestał być żądny krwi. Niby jest walka i ciekawe schematy na obu końcach parkietu, ale na koniec ktoś inny przychodzi i odbiera sobie wygraną. Mój ukochany Scottie Barnes jest zbyt grzeczny, zbyt jamajsko uśmiechnięty. Tylko 2.2 wycieczki na linię rzutów wolnych co mecz. Taki atleta powinien częściej i mocnej atakować i nękać obronę rywali. Ja wiem, że on chce grać „we właściwy sposób”, ale musi zrozumieć, że dla tej drużyny, „właściwy sposób”, to jest właśnie więcej agresywności i więcej w ataku z jego strony. Gdyby sezon zakończył się dziś, to Raps zajęliby dziesiąte miejsce. Trochę średnio. Czy to jest ten czas, kiedy Masi Ujiri, niekoniecznie cały na biało, pociągnie za spust jakiejś większej wymiany?

Gordon Hayward. Przekombinował z włosami…i tyle.

Atlanta Hawks, Trae Young. Wygląda na to, że moje przedsezonowe obawy odnośnie tego składu nie były przesadzone. Hawks przegrali 7 z ostatnich 10 meczów. Ale nie to jest ich największym problemem. Każdemu zdarzają się większe lub mniejsze kryzysy w trakcie długiego sezonu. Dla mnie dużo większym bólem głowy tej organizacji jest to, że ich lider po pierwsze nie gra dobrze, oczywiście na standardy wysoko zawieszonej poprzeczki, a po drugie, może nawet ważniejsze, nie pierwszy już raz w swojej stosunkowo krótkiej karierze ma „humory”, obraża się i są z nim pozaboiskowe problemu. Może nie jakieś skandale obyczajowe, ale zawsze. Jakiś czas temu Young miał małe spięcie z trenerem McMillanem. Jeśli wierzyć plotkom, to młody lider Hawks, leczył obolały bark, i nie chciał brać udziału w „rzutówce” z całą drużyną, tylko dostać zabiegi rehabilitacyjne, a następnie zabrać się z hali. Coach dał mu dwie opcje do wyboru – wziąć udział w „rzutówce” i zagrać w meczu z Nuggets, lub nie wziąć w niej udziału, i zacząć tenże mecz z ławki rezerowowych. Young się zdenerwował i wybrał trzecią opcję – w ogóle nie wystąpić w meczu (Hawks wygrali to wyjazdowe spotkanie). Nie wiem ile w tym prawdy, ale wiem, że skoro o tym wiemy, to komuś zależało na tym, żeby ta informacja dostała się do mediów i fanów. I pewnie tym kimś byli Hawks, jako organizacja. Tak samo, jak komuś zależało na tym, żeby dosłownie trzy dni po tym incydencie, do mediów wyciekła informacja, że Young kupił sobie w Los Angeles posiadłość o wartości $20 mln. Tu stawiam, że za kontrolowany wyciek odpowiedzialna była strona zawodnika i/lub jego ludzi.
A liczby? No cóż, te też trochę niepokoją. 24-latek spudłował aż 44 z ostatnich 54 trójek. Jego średnie za ten sezon sięgają niezłego pułapu 26.8 punktu, 2.8 zbiórki oraz 9.9 asysty. To są dobre, albo nawet bardzo dobre liczby. Ale nie trzeba przykładać tu zbyt dużej lupy, żeby dostrzec najgorsze w karierze 40.8% z gry, przy największej w karierze liczbie oddanych rzutów (21.3 na mecz), tylko 28.5% zza łuku (również najgorsze w karierze). Jego współpraca z Dejounte Murray’em też nie wygląda za dobrze. Przed sezonem wiele mówiło się o tym, że ich różny styl gry (Young atakuje, Murray broni) będzie idealnie się uzupełniał, że obaj będą maksymalizować swoje atuty i talenty. Rzecz miała polegać „jedynie” na tym, żeby Young pograł trochę bez piłki. Na samym początku rozgrywek były tego nieśmiałe próby. Ostatnio prawie w ogóle to się nie dzieje. I to jest problem, ponieważ a) Hawks zapłacili Spurs bardzo wysoką cenę za Murraya (trzy wybory w pierwszych rundach draftu – 2023, 2025 oraz 2027), a także możliwość zamiany pierwszorundowego wyboru w 2026 roku, b) Murray ma ważny kontrakt tylko w tym i kolejny sezonie. Latem 2024 roku zgłosi się po pieniądze i będzie chciał ich dużo.
Hawks, jako organizacja, mogą być już teraz po szyję w bagnie. Bo jeśli ich dwóch liderów nie potrafi ze sobą współpracować, co wprawdzie nie zostało jeszcze głośno powiedziane przez któregoś z nich, ale jest czytelne na poziomie statystyk i testu oka. Jeśli ich sufitem możliwości jest tylko walka o play-offy, to po co brać na siebie wieloletnie, gigantyczne, zobowiązania finansowe? Z drugiej strony, skoro Hawks tak bardzo zaryzykowali swoją przyszłość oddając do San Antonio aż tyle picków, to nie mogą pozwolić sobie na to, żeby Murray tak po prostu od nich odszedł po przyszłym sezonie. Hawks mogą zatem stać się niewolnikami swojej złej (?) decyzji by przedwcześnie pójść all-in.
Wiesz, co ja myślę? Ten awans do Finałów Wschodu rok temu, zrobił Hawks więcej spustoszenia, niż pożytku. Ta drużyna nie była i nie jest tak dobra, jak Finały Wschodu. Ale skoro tam weszła, to postanowiono iść za ciosem. Z jednej strony Trae Young pokazał, że może grać i wygrywać w play-offach (dobre serie z Knicks, 76ers i Bucks w 2021), ale z kolei rok później został fizycznie stłamszony przez Miami Heat. Więc jak dla mnie, obecne problemy Hawks, to nie tylko chwilowy kryzys, który przejdzie. To jest problem, który trzeba rozwiązać w sferze strukturalnej. Pytanie tylko jak?

– To jest robaczywka, która mogłaby być stałym punktem każdego zestawienia. Chodzi o irytujące, przynajmniej mnie, celowe rezygnowanie przez graczy z rzucania z połowy, lub dalszej odległości, na zamknięcie poszczególnych kwart, żeby, jak mniemam, nie psuć sobie % celności swoich rzutów.

– Wiesz, jak się takimi rzeczami nie przejmuję. Mnie to raczej śmieszy. Ale wspomnieć muszę, bo to ciekawe zjawisko, które istnieje w każdym sporcie.
Gdy Lakers byli 2:10 napisałem coś takiego (uwaga, dość długi cytat): „Wiesz, co jest największym problemem tej drużyny? To, że Anthony Davis i LeBron James są jedynie jakimiś tam wersjami samych siebie sprzed dwóch lat. Gdy Lakers zdobywali mistrzowski tytuł obaj byli, lekko licząc, wśród dziesięciu najlepszych zawodników NBA. Można było sobie ciekawie porozmawiać czy nawet nie są w top 7. A jak ktoś bardzo chciał, to mógł postawić tezę, że im obu należy się miejsce w pierwszej piątce ligi i mieć na tę tezę argumenty. A teraz? A teraz, to sami widzicie, jak jest. LeBron może i jest gdzieś w okolicach top 10, ale jeśli jest, to po bliżej końca listy, i trochę za zasługi i nazwisko. Davisa na pewno tam nie ma.
Gdyby obaj byli fizycznie tam, gdzie byli w bańce na Florydzie, to naprawdę marginalne znaczenie miałoby, kto gra wokół nich. Mówiąc o dopasowaniu graczy do LeBrona, do Davisa, a już konkretnie do tego duetu, skład Lakers z bańki był wręcz modelową kombinacją spacingu, wzrostu, siły oraz defensywy, która była wizytówką tamtej ekipy. To był model, wzorzec, którego Lakers powinni byli się trzymać […] Ciekawiej robi się, gdy na warsztat weźmie się Davisa. Czy w wieku 29 lat można być już dwa lata po swoim prime? Tak mi to wygląda. Statystycznie, to nie wygląda źle w tym sezonie (23 punkty, 10.2 zbiórki, 2.5 asysty, 1.9 bloku, 1.4 przechwytu), ale testu oka nie przechodzi. Przynajmniej mojego. Siłą Davisa z Pelikanów, czy z bańki, było to, że był zwrotny, mobilny, skaczący, że wszędzie było go pełno. Zwykło się o nim mawiać, że jest obrońcą w ciele centra. Umiał poruszać się z piłką, mijać, kreować sobie rzuty. Switchował nawet na obrońcach i nie przegrywał swoich matchupów. Ten Davis tego nie robi. Z jakiegoś powodu przekombinował ze swoim ciałem. Stał się wolniejszy, cięższy, jakiś taki misiowaty. Zaczął zadowalać się rzutami, mniej atakuje obręcz (5.2 rzutu wolnego na mecz – mniej rzucał tylko w debiutanckim sezonie). Myślałem o tym wiele razy – mam w szatni LeBrona, tytana ciężkiej pracy, gościa, który eksperymentuje z treningiem, z odżywianiem, ze sposobami regeneracji, który inwestuje ciężkie pieniądze w swoje ciało, by to mu służyło. Czemu u licha, będąc Davisem nie pójdę i nie spytam LeBrona co robi, jak trenuje, jak je, jak odpoczywa, jak przygotowuje swoje ciało do trudów sezonu? Bo przecież faktem jest, że wiele kontuzji, jeśli nie większość, są pochodnymi nienależytego przygotowania. To 29-letni Davis, teoretycznie w najlepszych czasach swojej kariery, powinien być pierwszymi skrzypcami tej drużyny. AD powinien wziąć pod swoje skrzydła LeBrona, jak kiedyś zrobił to Duncan z Robinsonem, a potem Kawhi z Duncanem. A to się nie dzieje.” Koniec cytatu.
To jest dla Ciebie hejtowanie? Jeśli jest, to mamy różne definicje hejtowania.
A.D. zdobył 55 punktów i 17 zbiórek w meczu z Wizards. Wcześniej 44 i 10 w starciu z Bucks. Lakers zaliczyli 8 wygranych z 10 meczów. No i stało się coś, co stać się musiało. Wzięli i powyłazili spod kamieni i zmurszałych pni.
„I co, ku…a? Gdzie teraz jesteście, hejterzy? Co teraz powiecie?”
Uwielbiam! Nawet nie wiesz, jak uwielbiam! Zagorzałe fanbazy różnych drużyn (nie tylko Lakers, nie tylko w NBA, nie tylko w koszykówce), to jest rak sportowych dyskusji na argumenty. Zion był gruby rok temu? Nieee, uwziąłeś się! Zrobili mu niekorzystne zdjęcia, a Ty hejtujesz. Lakers byli 2:10 i wyglądali fatalnie na początku sezonu? Nieee. Wymyśliłeś to sobie, hejterze.
To wraca jak bumerang przy niemal każdej większej dyskusji. Fajne są też takie figury jak „wszyscy mówi, że” coś tam, a było inaczej. Lub „nikt na nas nie stawiał”, a stało się to i to.
Napisałem to, co napisałem o Lakers, o A.D., o LeBronie, bo taki był mniej więcej stan faktyczny w tamtym czasie. Normalni fani Lakers, z których kilku znam osobiście, przyznali mi rację. Ci spod kamienia powyłazili, gdy A.D. zaczął grać natchnione mecze, a Lakers zaczęli wygrywać. Naprawdę niesamowite zjawisko!


* Tekst napisałem oryginalnie dla portalu Unibet.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.