Dzień dobry! Zapraszam na garść Robaczywek prosto z „bańki” w Orlando!
– Zion Williamson. Kupuję wszystko to, że mamy do czynienia z wybrykiem natury. To widać przecież gołym okiem. Przecieram oczy ze zdumienia, gdy czytam raporty na temat szczegółów dotyczących jego osiągów z treningów, specyfikacji jego ciała. Z kimś takim NBA nie miała jeszcze do czynienia. Mając cały czas na uwadze, że w jej historii przewinęli się wybitni atleci. Takiej kombinacji siły, dynamiki, skoczności i…wagi zwyczajnie jeszcze nie w koszykówce nie było. No właśnie, wagi. W ostatnim roku, na temat ciała Ziona, przeczytałem całą masę poważnych tekstów i jeszcze więcej komentarzy w sieci. I o ile jestem w stanie zgodzić się (bo niby czemu nie?) z tymi, którzy mieli okazję być przy Zionie, trenować z nim, dokonywać pomiarów jego ciała i możliwości, że jego masa nie musi mieć bezpośredniego przełożenia na większe ryzyko odniesienia w przyszłości ewentualnej kontuzji, o tyle patrzę na to wszystko trochę szerzej. Dla mnie ciało sportowca, to jego wizytówka, świadectwo pracy, jaką włożył by wyglądało tak, jak wygląda. Tu nie ma dróg na skróty. Więc patrzę sobie na 20-letniego koszykarza, który zapewne zdaje sobie sprawę z tego ile hype’u jest wokół jego postaci, wie co znaczy być jedynką w drafcie, i myślę, dziwię się trochę, że po tym, jak wrócił po kontuzji i wyglądał lepiej, niż powszechnie się spodziewano, dziwię się, że nie podziałało to na niego jak super motywacja. Że w momencie, gdy już liznął NBA, wprawdzie tylko w 19 meczach, ale zawsze. Mając jako taki obraz tej ligi, jej tempa i charakterystyki gry, nie poświęcił tych czterech miesięcy na to, żeby przebojem powalczyć z Pelikanami o play-offy, z Ja Morantem o dyskusję (dyskusję, nie samą nagrodę) na temat tego, kto jest najlepszym debiutantem. Nie jestem z tych, którzy twierdzą, że nie ma żadnego scenariusza, w którym jego kariera nie zostanie załamana przez kontuzję, która bezpośrednio będzie wynikać z jego nadwagi. Jestem tak po ludzku trochę zawiedziony. A gdybym miał coś wspólnego z nim samym, albo organizacją Pelicans, byłoby mi autentycznie wstyd. I też, żeby nie roztaczać jakichś czarnych wizji na temat całej jego kariery. Jasne, to jego pierwszy rok, który sam w sobie był dziwny/wyjątkowy, bo zaczął go od kontuzji i operacji, a potem pandemia zastopowała ligę, kiedy i Pelikany i Zion zaczęli grać dobrze. Nie pozostaje nam nic innego, jak wierzyć w to, że tak młodego człowieka da się bez problemu przemodelować, jeśli chodzi o nawyki żywieniowe. Bo chyba nie wierzę w doniesienia z Nowego Orleanu z marca-kwietnia, w których można było przeczytać, że wyjątkowość jego ciała jest tak wyjątkowa, że od zwykłej pracy na siłowni przybywa mu mięśni, a co za tym idzie kilogramów. Jak dla mnie, to jego twarz jest nienaturalnie „nalana”, a brzuch i ta dolna część pleców, która zmienia swoją szlachetną nazwę, po prostu duże. Zion w „bańce” nie zaliczył jeszcze ani jednego (!) przechwytu, ani bloku. Mimo że potrafi znajdować drogę do kosza (25, 24, 23 punkty z ostatnich trzech meczów), to widać wyraźnie, że stracił ze swojej mobilności. Pels z Williamsonem na parkiecie byli gorsi od swoich rywali łącznie o aż 58 punktów w pięciu starciach. To wiele mówi.
– Pelicans. Ekipa z Nowego Orleanu przegrała 5 z 7 meczów w bańce i już oficjalnie nie ma szans nawet na dziewiąte miejsce, które dawałoby im prawo gry o ósemkę. I chyba na tym poprzestanę. Szkoda J.J. Redicka, który w wieku 36-lat jest największym profesjonalistą w tej szatni, który pierwszy raz w karierze nie zagra w postseason.
– Lonzo Ball. Jego średnie w „bańce” to 5.6 punktu, 5.3 zbiórki, 6.8 asysty. Skuteczność na poziomie 26% z gry, 19% zza łuku oraz 43% z linii.
– BLM, napisy na koszulkach i tak dalej. Nie podoba mi się kierunek, w jakim w idzie NBA w ostatnich latach. Gdy odpalam swój League Pass, robię to po to, żeby oglądać koszykówkę. Gdy śledzę poszczególnych koszykarzy na ich platformach społecznościowych, to dostaję różnoraką treść. Tego się spodziewam i nie mam z tym problemu. Ba, nawet mnie to interesuje. Nie chciałbym, żeby NBA wchodziła w politykę (i inne niesportowe obszary). Tą interesuję się przy innych okazjach, u innych źródeł. W ostatnich latach, mam wrażenie, że NBA, jako liga, czuje jakąś potrzebę zajęcia stanowiska w trudnych sprawach. W sprawach ważnych dla tego świata. Ale oczywiście nie we wszystkich. Na przykład nie w takich, które pośrednio lub bezpośrednio tyczyłyby się źródeł, z których spływają pieniądze do ligi (czołem Daryl Morey, czołem Hongkong). Zastanawiam się czy Adam Silver jest aż tak wyczulony na sytuację w biednych afrykańskich krajach, ilekroć organizowana jest tam akcja Basketball Without Borders.
NBA to tylko i aż zawodowa liga koszykówki. NBA nie powinna mieć, moim zdaniem, aspiracji i ambicji by zajmować oficjalne stanowisko na drażliwe tematy tego świata i opowiadać się po którejś ze stron.
Oczywiście doskonale rozumiem, że liga, złożona w trzech czwartych z graczy czarnoskórych, w tym akurat przypadku, prawdopodobnie nie mogła postąpić inaczej. Być może był to nawet jeden z warunków wznowienia rozgrywek. Nie chciałbym tylko zobaczyć w przyszłości, że każdy, wedle uznania, może coś manifestować na swoich koszulkach, na parkietach, na trybunach i tak dalej.
– Robaczywka dla wszystkich zawodników, którzy z jakiegoś powodu opuszczają swoje codzienne testy na obecność wirusa. Nie rozumiem tego. Tych przypadków nie było wiele, ale mimo wszystko. Co tam takiego robi w „bańce” jeden z drugim, że zapomina pójść się zbadać. Przecież właśnie z tego powodu cała ta „bańka” istnieje. Jeden niedopatrzony przypadek, może postawić wielki znak zapytania nad powodzeniem całego przedsięwzięcia. A przecież nawet nie zaczęliśmy jeszcze play-offów.
– Devin Booker gra w Orlando na poziomie 31 punktów, 4.6 zbiórki oraz 5.6 asysty, a jego Suns są 7:0. Już zaczynają pojawiać się głosy, że się marnuje w Arizonie, że dla dobra swojej kariery powinien odejść. Draymond Green z Warriors powiedział to głośno w telewizji, za co liga ukarała go $50000 grzywny. Podejrzewam, że się tego spodziewał. Drażni mnie to od lat. Tworzy się narracje, że młode gwiazdy muszą odchodzić, muszą łączyć się w super drużyny, najlepiej w wielkich organizacjach, w wielkich ośrodkach. Tworzy się sztuczną presję czasu, że niby to danemu graczowi powinno zacząć się spieszyć do zdobycia tytułu. Czemu nie zadać pytania, które moim zdaniem jest dużo ciekawsze – kogo Suns powinni ściągnąć do Phoenix, żeby maksymalizować talenty Bookera, żeby Suns zaczęli regularnie wygrywać?
– Giannis. Za wczorajszy cios „z główki”, lub raczej z „bańki” w Mo Wagnera. Nie ma żadnego usprawiedliwienia takiego zachowania. Tym bardziej, że mówimy o MVP ligi (prawdopodobnie dwukrotnym). Tak nie powinna zachowywać się jedna z twarzy NBA. Rozumiem emocje, rozumiem chęć rywalizacji. Ale jeśli Giannis nie spodziewa się, że w meczach koszykówki, ktoś będzie próbował stanąć mu na ofensa, gdy ten pędzi pod kosz, to czego się spodziewa? Dobrze, że po meczu przeprosił za swoje zachowanie i przyznał się do błędu.
Przy takich okazjach, zawsze z tyłu głowy mam LeBrona. Zwróćcie uwagę, że przez tyle lat grania, dmuchania do ucha, łapania w pół, LBJ nie traci spokoju. To na pewno nie jest łatwe.
– Blazers. Taka mała robaczywka za mecz z Clippers. Teraz, gdy Lillard i koledzy wskoczyli na ósme miejsce i są panami swojego losu, ten mecz może nie mieć żadnego znaczenia, ale jeszcze parę dni temu, w kilku mniej sprzyjających scenariuszach, mogło być inaczej. Nie wiem czy pamiętacie, ale był to mecz, w którym Kawhi odpoczywał, nie grał też Beverley, a cała wyjściowa rotacja Doca Riversa (łącznie z PG), oglądała czwartą kwartę z ławki. Po parkiecie biegali dość egzotyczni ludzie, którzy normalnie siedzieliby na ławce, gdyby Clippersom naprawdę zależało na wygraniu tego spotkania. Clipps chcieli ten mecz przegrać, a Blazers nie potrafili go wygrać. Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że to się bardzo ładnie i wygodnie pisze sprzed komputera. Wiem, ile energii kosztował Blazers każdy mecz, więc jestem daleki od jechania po nich. Grali z nożem na gardle, a ich margines błędu praktycznie nie istniał. Dlaczego Clippers mogli nie chcieć wygrać tego spotkania? Może dlatego, że wiedzą, iż Blazers to nie jest taka typowa „ósemka”, że istnieje spora szansa na to, że nawet jeśli nie przejdą Lakers, to mocno ich zmęczą. Clippers wiedzą, że match up z rywalami z Los Angeles będzie bitwą na noże, więc może chcieli trochę pomóc losowi.
Paul George. Z tego samego meczu, Clippers-Blazers. Jak pamiętacie, Lillard spudłował dwa ważne rzuty wolne, które dałyby prowadzenie Blazers na 18 sekund przed końcem meczu. Beverley zaczął pukać się w nadgarstek, jak zwykle czyni Lillard, gdy dostarcza w kluczowych momentach meczu. Paul Geroge przeniósł „dyskusję” do internetu. Lillard z kolei słusznie zauważył, że w swojej historii miał okazję wysyłać ich obu na wcześniejsze wakacje swoimi wielkimi rzutami. Kto jak kto, ale PG chyba nie powinien dyskutować w temacie wygrywania ważnych meczów, ważnych serii. Od czterech lat, jego przygoda z play-offami kończy się na pierwszej rundzie. Proponuję też prześledzić poszczególne występy George’a w meczach, w których inne drużyny wysyłały jego ekipy na wakacje. Nie tworzę tezy, że PG nie umie wygrywać, czy liderować. Uważam jedynie, że jeśli nie ma się własnej historii wygrywania, to uprawia się beefu w tym temacie, z gościem, który mimo wszystko, coś tam kiedyś wygrywał.
Plotka głosi, że George odzywał się do Lillarda w sprawie „oczyszczenia atmosfery” między nimi. Za to brawo!
– LeBron James. Trochę nie chce mi się słuchać, jak LBJ kolejny raz podkreśla, że tak ciężko mu się gra bez fanów. Tak, rozumiem, to dla niego nowość, bo od czasów szkoły średniej zapełniał hale. Ale dajmy już spokój. Wszyscy mają tak samo. Wiadomo, że w 17 roku gry w NBA, w miejscu, w którym LeBron jest ze swoją karierą, interesują go tylko ważne mecze, play-offy i gra o tytuł, więc niech powie wprost – zobaczycie mnie za tydzień w meczach o stawkę, nie wymagajcie, żebym w wieku 35 lat zarzynał się w starciach z ludźmi, których nigdy wcześniej nie widziałem i pewnie już nie zobaczę.
– Pojawiają się głosy krytyki całego systemu rozgrywek w „bańce”. Że niby Suns mogą wygrać wszystkie swoje mecze, a i tak nic z tego nie wyniknie, bo mogą nawet nie doczłapać się do dziewiątego miejsca, czyli do prawda gry w mini turnieju o wejście do ósemki. Ale w czym jest problem? „Bańka” w Orlando jest tylko i aż kontynuacją, dokończeniem sezonu 2019-20, który został wstrzymany przez pandemię. To świetnie, że Suns zaczęli dobrze grać, niech teraz z optymizmem patrzą w przyszłość. Trzeba było grać lepiej od października do marca, a teraz nie marudzić na…no właśnie na co?
– Danny Green. Z nim, to tak jest, że jest albo bardzo gorący (np. Finały 2014), albo bardzo zimny. Do Orlando przywiózł ze sobą tę zimną wersję. Pudłuje otwarte rzuty, jest niewidoczny w meczach. W trzech z sześciu spotkań nie trafił ani razu zza łuku, mimo że ma wręcz komfortowe warunki do rzucania. Łącznie jest 7/25 w rzutach za trzy punkty. Lakers, w swojej drodze po tytuł (nie wiem, czy go zdobędą, ale na pewno będą maszerować w jego stronę) będą go potrzebowali.
* Tekst napisałem oryginalnie dla portalu Unibet.