Toronto 2019 cz.2

W sobotę, dość nieoczekiwanie, byłem na meczu G League. Był to mój pierwszy w życiu mecz na zapleczu NBA. Jak sięgam pamięcią, nigdy wcześniej nie oglądałem transmisji całego meczu G League czy wcześniej D League. Ba, myślę, że na palcach jednej ręki mogę policzyć ile razy oglądałem cokolwiek związanego z tą ligą. Był to także mój pierwszy od 10 lat koszykarski event, na który musiałem kupić bilet. Kilka razy w czasie spotkania, przyłapałem się na myślach typu, „OK, pójdę pod parkiet zrobić zdjęcie, z kimś pogadam” by za chwilę skontrować to myślą „przecież nie możesz tam iść.” Albo „gdzie są szatnie, gdzie media room?” Sam siebie przywoływałem do porządku „dziś nie będzie Ci to potrzebne.” 


Drużyna, którą Toronto Raptors mają pod swoim parasolem w G League nazywa się Raptors 905. Dlaczego 905? Jest to numer kierunkowy do miasta Mississauga, w którym na co dzień gra drużyna. Samo miasto leży na zachód od Toronto i wlicza się do szeroko pojętej metropolii Toronto. Szukając koszykarskich wątków, których z roku na rok, jest w Kanadzie coraz więcej, z Mississaugi pochodzą Dillon Brooks, Nik Stauskas, żeby wymienić tylko tych z NBA. Na północ od Mississaugi leży Brampton, z którego z kolei pochodzą Andrew Wiggins i Tristan Thompson. Można więc rzecz, że jest to kanadyjskie zagłębie koszykarskich talentów. A trzeba też pamiętać, że w samym Toronto urodzili się Shai Gilgeous-Alexander i Dwight Powell.

Zanim pierwszy raz przyjechałem do Kanady, zastanawiałem się, co czyni tę okolicę swoistą fabryką koszykarzy. Po pierwsze, ludzie są tu fanami sportu. Tak ogólnie. To też przypomina mi Skandynawię. Koszykówka, hokej, siatkówka, piłka nożna i inne. Wszystko to można tu uprawiać na zorganizowanym poziomie. Jest też kultura przychodzenia na sportowe wydarzenia swoich dzieci. Byłem pozytywnie zaskoczony frekwencją, jak również profesjonalizmem zorganizowania meczu hokeja, w którym grał mój 17-letni kuzyn.
No i oczywiście Vince Carter. Nie byłoby zawodowej koszykówki w Toronto, gdyby nie on. Raptors podzieliliby los Vancouver Grizzlies. Vince wrzucił ich na koszykarską mapę USA, pomógł ugruntować pozycję, zaszczepić koszykówkę wśród mieszkańców okolicy. Gdyby prześledzić życiorysy i metryki urodzenia ludzi z Toronto i przedmieść, którzy trafili do NBA, lub zostali zawodowcami w koszykówce FIBA, to ewidentnie widać, że ich dzieciństwo zbiegło się w czasie z najlepszymi latami Cartera w koszulce z dinozaurem. Do dziś widać sentyment do VC. Jego koszulki regularnie można spotkać w mieście i podczas meczów. Ale jest to temat na dłuższa dyskusję. Wróćmy do Mississaugi, do sobotniego meczu.


Do Kanady przyjechali Long Island Nets, którzy należą, jak łatwo się domyślić, do Brooklyn Nets. Goście z Nowego Jorku wygrali 114:106 w meczu, który był lepszy, niż się spodziewałem. Po pierwsze profesjonalna oprawa. Hymny (USA i Kanady), prezentacja pierwszych piątek, wydarzenia podczas przerw między kwartami i podczas timeoutów. Przyśpiewki, rzucanie koszulek i gadżetów. To wszystko bardzo przypominało NBA. Bardzo podobało mi się sędziowanie. Jak wiecie, w NBA jest (za) dużo uznaniowości, (za) dużo star calls, czasem za mało konsekwencji i równej linii. Tutaj było tak prawilnie, tak normalnie. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony, kiedy po faulu niesportowym, za skasowanie kontry, sędziowie nie udali się do monitorów, tylko procedowali decyzję podjętą z poziomu parkietu. NBA powinna do tego wrócić! Ale to też jest temat na osobna dyskusję.  

 

Ludzi w hali było dokładnie 2226. Kto późno przychodzi, ten sam sobie szkodzi. Dla pierwszych dwóch tysięcy fanów, Raptors przygotowali okolicznościowe, niebieskie koszulki z numerem 10 i napisem „Degrassi.” My z kuzynem znaleźliśmy się wśród tych, którzy dostali swoje koszulki.


Degrassi: The Next Generation to kultowy, kanadyjski serial, który zadebiutował na srebrnych ekranach w 1979 roku. Jako nastolatek występował w nim Drake. Jak tu nie jestem od tego, żeby oceniać czy Drake robi dobrą muzykę, czy nie. Mam to gdzieś. Niektórzy w Toronto żartują z niego, że chce być taki bardzo ghetto, a przecież w życiu nie zaznał ani biedy, ani głodu i pewnie nigdy nie znalazł się w sytuacji zagrożenia. Chodził do drogiego, prywatnego liceum. Zawsze po lekcjach odbierał go szofer. Tak słyszałem. Ale też prawdą jest, że jest tu generalnie lubiany i szanowany. Czynnie włącza się w wiele lokalnych inicjatyw.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.