Warriors-Cavs 1:0. Dałem za dużo kakao.

Obejrzałem większość meczów tegorocznych play-offów. Ale muszę przyznać, że sporą ich część w dzień z odtworzenia. Finały to inna bajka. To jest świętość. Oglądam je od 1991 roku. Na żywo od bodaj 1994 lub 1995. Nieprzerwanie. Nastawiłem budzik na za pięć mecz, ale obudziłem się sam z 10 minut przed budzikiem. Odpaliłem sprzęt, poszedłem do kuchni po małe Conieco. Zawsze jem, lub raczej podjadam gdy oglądam NBA. W meczu otwarcia postawiłem na lody rumowe z rodzynkami (jeszcze nie wiem na jaki kulinarny line-up postawię w drugim starciu). W moim prywatnym rankingu rumowe z rodzynkami są w top3-4 moich ulubionych lodów. Ja swoją wersję wzbogacam o kakao. Rozsiadłem się na kanapie, zawinąłem się w trzy średniej wielkości koce, które połączone razem tworzą coś na kształt kokonu. Obok miałem notes i długopis, komórkę, wspomniane wcześniej lody z kakao… Tak bardzo chciałbym napisać z kakaem, a najlepiej z kakałem, kakałkiem, ale profesor Miodek powiedział, że tylko w mowie potocznej. A to przecież jest poważny wpis, więc z kakao. I tak siedziałem sobie w kokonie, Cavs i Warriors zaczęli grać, zabrałem się za jedzenie. Nie! Sypnąłem za dużo. Kakao. Zacząłem z niecierpliwością czekać na pierwszą przerwę, żeby iść do kuchni i zmienić proporcję. Dołożyć lodów rzecz jasna. Z pomocą przyszedł mi coach Lue, który poprosił o czas. Było 12:12.

To nie był rewelacyjny mecz, nawet po tygodniu oczekiwania. Ale to są Finały, a one rządzą się swoimi prawami. Na końcu mało kto będzie pamiętał o stylu. Kevin Durant był w tym starciu Mojżeszem, a obrona Cavs Morzem Czerwonym. Wyglądało na to, że game plan Cleveland na tę serię był taki, żeby skupić się na bronieniu trójek. Była taka jedna znamienna akcja, kiedy J.R. Smith zamiast próbować zatrzymywać pędzącego z piłką K.D., pognał do roku za Curry’m. To dodatkowe podanie, ten extra pass, którym Warriors cały czas grożą, to coś, co śni się obronie Cavs od tygodnia, a może nawet przez cały ten sezon, bo przecież scenariusz na to, kto zagra w tych Finałach był nakreślany przez wielu jeszcze przed sezonem. Warriors mieli aż 8 zbiórek w ataku i aż 7 wsadów w pierwszych 12 minutach. Obrona Cleveland była gorsza, niż dzieci w Sejmie w Dzień Dziecka.

60:52 do przerwy nie brzmiało źle, biorąc pod uwagę, że Cavs niemal zapraszali Duranta i jego kolegów pod swój kosz. Nie brzmiało to źle, jeśli wziąć pod uwagę, że zawodnicy, którzy nie nazywają się James lub Irving byli 5/22 z gry (16 punktów). Ci, którzy się nazywają James i Irving byli za te pierwsze dwie kwarty 12/21 z gry (36 punktów). Warriors przez ponad połowę drugiej kwarty grali niskimi składami. Na boisku nie było w tym czasie ani Pachulii, ani Westa, ani McGee.

W połowie III kwarty można było już w zasadzie gasić światło. Warriors mieli 20 punktów przewagi. Raczej jasnym było kto ten mecz wygra. Mimo, że do końca meczu był jeszcze szmat czasu, to nie czuło się, że Cavs będą w stanie szybko zatamować krwawienie. Szalał Curry, który wygląda jakby wrócił fizycznie i mentalnie swoich sezonów z MVP. 28 punktów, 10 asyst, 6 zbiórek, 3 przechwyty. Nie wiem czy zwróciliście uwagę, ale w porównaniu z poprzednimi rozgrywkami, Curry dodał kilka kilogramów mięśni. Chętniej i lepiej, niż kiedyś sam stawia zasłony, co by sugerowało, że nie tylko czuje się silniejszy, ale po prostu jest silniejszy. Ale to tylko taka dygresja.

Cavs zaliczyli 20 strat w tym meczu i tylko 15 asyst. Warriors natomiast, 31 asyst i tylko 4 straty. Tak mała liczba straconych piłek jest wyrównaniem rekordu Finałów (Pistons 2005 oraz Spurs 2013). Osiem z tych strat Cavs należało do Jamesa (jego niechlubny rekord w tej klasyfikacji to 9). LBJ jest teraz 1:7 w meczach otwierających Finały NBA. Jego 28 punktów, 15 zbiórek, 8 asyst i 2 bloki gdzieś rozmyło się między bezbarwnym meczem Cleveland a kolorowym występem Golden State. 

W śmieciowym czasie na boisku cały czas byli Durant, Curry, Thompson i Green, co było dla mnie bardzo dziwne. Tym bardziej, że Lue już wcześniej wywiesił białą flagę. Dla Cavs po boisku biegali już Dahntay Jones i James Jones. Stawia to (kolejny raz w tych play-offach) pod delikatnym znakiem zapytania czas reakcji Mike’a Browna na boiskowe wydarzenia. Być może nie będzie to kosztowne w tej serii, ale czasem w meczach przespanie nawet 2-3 minut, zmienia całe momentum. Warriors muszą być na to wyczuleni.

Zanim powiesz, że Klay Thompson zagrał słaby mecz (3/13 z gry, 0/5 zza łuku) miej na uwadze, że bronieni przez niego zawodnicy Cavs byli w tym meczu 1/12 z gry! Mamy 2017 rok, a obrona Klay’a jest nadal niedoceniana. Za mało się o niej mówi i pisze. To 1/12 to nie jest sucha statystyka. Wróć do tego meczu i zobacz jak na nogach pracuje Thompson i jak bardzo przeszkadza rywalom w oddawaniu rzutów.

K.D. zaliczył 38/8/8 bez strat. Wrażenie pozostawił takie, że gdyby trzeba było zagrać lepiej, to by to zrobił. Tak jak pisałem wczoraj, Cavs nie mają na niego match-upu w obronie i z dnia na dzień go nie wyhodują. LeBron nie może dać z siebie 100% w defensywie, bo za bardzo zabraknie go w ataku. Chyba, że Irving i Love przejmą role dostarczycieli punktów. W co śmiem wątpić, jeśli mówimy o zamianie ról 1:1. No chyba, że zamieniony w tytana obrony James stanie się historią tej serii. O ile to się stanie i o ile odmieni to losy serii. No i czy w ogóle po jednym meczu, można już mówić o jakichś losach? 

Kyrie zagrał niezły mecz (24 punkty), ale Cavs by marzyć o powrocie do dobrego grania, będą potrzebowali od niego jeszcze więcej. Na obu końcach parkietu. 

Kevin Love zrobił złudne 15 punktów, 21 zbiórek i 3 bloki. Złudne, bo patrząc na same liczby zdawać by się mogło, że był w grze. Nie do końca. Wiele z tych zbiórek to były śmieciowe zbiórki, które też w kilku przypadkach dały mu łatwe dobitki.

Warriors są 13:0 w tych play-offach. Nikt nie miał czegoś takiego w historii w pojedynczej kampanii. 13 wygranych w postseason na przestrzeni dwóch łączonych rozgrywek mieli Lakers (1988-89) oraz ci Cavs (3:0 w tamtym roku + 10:0 do porażki z Celtics). 

Cavs, jeśli są w stanie, to będą musieli wynieść swoją obronę na poziom, na jakim jeszcze jej nie było w tym sezonie. Rihanna krzycząca „brick” do rzucającego Duranta, to stanowczo za mało na Warriors. Pytanie czy Cavs, nawet w tych play-offach wygrywający głównie atakiem, są w ogóle w stanie wejść o jeden, a najlepiej dwa, poziomy wyżej w defensywie. To nie tylko sfera mentalna, bo przecież w Finałach nie powinna być problemem.  To nie jest  rok 2012, James nie ma u boku Shane’a Battiera, który zwykł był zajmować się najlepszymi atakującymi rywali.  

Warriors 113, Cavs 91.
W rywalizacji 1:0
Mecz nr 2 w niedzielę.  

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.