Zablokowałem Kevina Love, rzuciłem 48 punktów Wade’owi, zostałem MVP Finałów.

Z 17 numerem draftu wzięli mnie New
York Knicks. Nie liczyłem na wybór w pierwszej dziesiątce, bo nie
czułem żeby przeddraftowe mecze i pokazowe treningi poszły mi
jakoś szczególnie dobrze. Zacząłem się jednak martwić kiedy
David Stern wyczytywał kolejne nazwiska, tylko nie moje a był już
w połowie I rundy.

„Spokojnie na pewno Cię wybiorą.
Przecież muszą” – powiedział mój brat, którego już sezon
wcześniej wybrali Celtics.

Stało się! To było niesamowite
uczucie. STAT i Melo moimi kolegami z drużyny? Mike D’Antoni moim
trenerem? Nowy Jork moim nowym domem? Szok.

Początki były ciężkie. Dostawałem
ledwie po kilka minut w co którymś meczu, nie byłem pewny swojej
pozycji w zespole. Nie czułem się częścią sukcesów a porażek
za bardzo nie przeżywałem – bo przecież jak mogłem odwracać
losy meczów zaliczając krótkie epizody w II kwartach?

W połowie sezonu stałem się już
jednak pewnym punktem rotacji Knicks. Coach mógł być spokojny, że
kiedy wpuszcza mnie dając odpocząć Landry’emu Fieldsowi niewiele traci
na boisku pod względem sportowym – o ile w ogóle coś traci.

Kilka meczów później zająłem
miejsce Fieldsa w wyjściowej piątce Knicks, a on w krótkim czasie
został sprzedany do Wizards. Liczą na mnie, widzą we mnie
potencjał – pomyślałem. Amare, Melo i ja. Jak to brzmi?

Zaskakująco szybko zaczęliśmy mówić
wspólnym językiem na boisku prowadząc Knicks od zwycięstwa do
zwycięstwa. To był nasz zespół. Nowojorska „Wielka Trójka”
jako przeciwwaga dla tych z Bostonu i Miami. Czemu nie?

Przeciętny sezon udało się zamienić
w całkiem niezły sezon. Dzięki szalonemu runowi, rzutem na taśmę
weszliśmy do play-offs, w których przejąłem całkowicie zespół.
Granie z ławki po kilka minut w meczu było tak odległą historią
jak zwycięska bitwa Khmerów nad Tajami i powstanie miasta Siem Reap
na jej cześć.

Mimo że w roli „under doga” w
każdym meczu, w każdej serii szliśmy po swoje wysyłając na
wakacje kolejne, zdumione drużyny. Ci, którzy bili nas dwucyfrowo w
sezonie teraz mieli do czynienia z całkiem inną drużyną.
Mistrzostwa jednak niestety nie zdobyliśmy. W Wielkim Finale na
naszej drodze po trofeum stanęli Dirk Nowitzki i jego Dallas
Mavericks. Czy była szansa na tytuł? Pewnie tak ale nasz basket
musiałby ocierać się o perfekcję. Zagraliśmy dobrą serię a
końcowy wynik 4:1 nie odzwierciedlał zaciętości każdego z tych 5
meczów. Nieważne. Już na konferencji prasowej obiecałem
koszykarskiemu światu, że pierwszy i zarazem ostatni raz przegrywam
w postseason. Słowa dotrzymałem…

Kolejny sezon należał do mnie.
Zostałem MVP sezonu, najlepszym strzelcem i przechwytującym ligi
oraz najlepszym obrońcą. Nauczyłem się zdobywać punkty na
zawołanie – bez względu na to, kogo miałem przed sobą. Rzuciłem
48 punktów D-Wade’owi w Miami, 45 przeciwko Indianie w MSG,
zaliczyłem całą masę meczów 30+. Zarząd klubu dokonał świetnej
roboty wzmacniając nas na kilku pozycjach. Rola faworyta w żadnym
stopniu nas nie paraliżowała i jako „jedynka” na Wschodzie
zrobiliśmy to, co do nas należało, to czego nie udało nam się
dokończyć sezon wcześniej. Puchar Larry’ego O’Briena po latach
wrócił do „Wielkiego Jabłka” a ja miałem w tym duży udział.
Byłem na szczycie świata!

Gram teraz swój trzeci sezon w NBA i
wiem już co znaczy problem z odpowiednią motywacją w sezonie
regularnym w meczach z Bobcats, Raptors i tego typu ekipami. W
połowie sezonu nadal lideruję na liście najlepszych strzelców ale
w tych rozgrywkach bardziej skupiam się też na asystach. Ze składu
jaki zastałem przychodząc do Knicks nie licząc siebie samego
zostali już tylko Melo Anthony i coach D’Antoni. To mój rok
kontraktowy ale nie myślę o tym – mistrzostwo to jedyna moja
motywacja do dobrej gry a im bliżej play-offs, tym coraz częściej
o tym myślę. Chcę obronić mistrzowski tytuł i zostać na lata w
Nowym Jorku. Jak będzie wyglądać przyszłość, tego nie wiem….

Tak moi mili, gram w 2K12 (kiedy jestem
w domu) i bardzo się w nią wciągnąłem. Tryb kariery był
stworzony dla tych, którzy zawsze marzyli o grze w NBA. Przynajmniej
wirtualnie i na chwilę można poczuć namiastkę tego, jak to jest
być graczem NBA.

Jeremy Lin byłby idealną postacią żeby
w przyszłorocznym wydaniu gry zareklamować ten tryb gry. Nie będę
oszukiwał, że wiedziałem że tak będzie. Że chłopak
tajwańskiego pochodzenia, inteligent po Harvardzie, koszykarz jedną
nogą na wylocie NBA, który już wcześniej był zwalniany z ligi i
duszony na ławce rezerwowych, nagle eksploduje talentem i
praktycznie sam wyciągnie Knicks z marazmu i przywróci na właściwy
tor grania. Z kronikarskiego obowiązku oczywiście znałem postać
Lina ale nie mogę powiedzieć, żebym szczególnie interesował się
jego losem i że „czuł pismo nosem”. Wszystko się zmieniło.

Piszę ten tekst na raty, ukończony
miał być kiedy Knicks byli 7:0 z Linem w składzie a ten swoją grą
i równolegle niesamowitą historią o spaniu na kanapie u kolegi, o
tym że zarząd N.Y. był o włos od podziękowania mu za grę,
zaczął nagle pisać iście hollywoodzki scenariusz. Myślę, że
tekst mimo wszystko nie stracił na aktualności bo Linomiania
a.k.a. "Linsanity" dopiero się zaczyna – więc zamierzam podjąć desperacką próbę
ukończenia go…idźmy dalej. Postój…

Epicka opowieść o chłopaku który
umiał pogodzić naukę na jednym z najlepszych i najbardziej
prestiżowych uniwersytetów świata z grą w koszykówkę, chłopaku
który mimo przeciwności losu swojego marzenia o profesjonalnej grze
nie porzucił a wytrwałość i ciężka praca (jak to bywa w
amerykańskich filmach) ostatecznie popłaciły – wszystko to
zbiegło się w czasie z moją „azjatycką wyprawą w poszukiwaniu
prawdy”.

Zacząłem pisać ten tekst ponad dwa
tygodnie temu w Kambodży, w autobusie relacji Phnom Penh –
Battambang. Zapewne bym go ukończył już wtedy gdyby nie mały
wypadek. Nie ma co się dziwić, w końcu to jest Kambodża –
pomyślałem kiedy ni stąd ni z zowąd autobus, którym jechałem
nagle zaczął zmieniać pas by chwilę później wylądować w
przerośniętych krzakach po koła w gęstej mieszance gliny, piachu
i kurzu. Dwie godziny w pełnym słońcu w oczekiwaniu na zastępczy
autobus, mimo że pod palmami (a w zasadzie jedną palmą) skutecznie
wybiły mi z głowy dalsze pisanie. Potem już do końca obserwowałem
drogę, co w ogólnym rozrachunku na złe nie wyszło bo udało mi
się zobaczyć 2 (dwa) kosze, na które dzieci oddawały rzuty na
czymś co przypominało szkolny plac. Zdjęcia zrobić nie zdążyłem.

Kambodża, Tajlandia i Malezja czyli
kraje, które odwiedzałem w ostatnich dniach, koszykarskimi krajami
nie są – nie robiłem na ten temat żadnych badań ale widziałem
to wyraźnie (a raczej nie widziałem) gołym okiem kiedy
przemierzałem „z buta” kilometry w stołecznych miastach tychże
państw, bezskutecznie szukając choćby jednego kosza, gdzie można
by było zobaczyć 'jak grają’ i ewentualnie dołączyć z własnymi
talentami. Pewnie gdzieś tam, coś jest grane ale po przejściu
naprawdę ładnych paru kilometrów (tak lubię poznawać nowe
miejsca) mogę stwierdzić: medytacja w ruchu/tańcu, siatkówka,
piłka nożna i jej odmiany TAK, basket NIE.

Kolejne dni dawały mi coraz więcej
powodów, żeby jednak dokończyć ten tekst ale tropikalny klimat
działał (i nadal działa) na mnie tak, że gdy wybije 23 względnie
24 ja już jestem w objęciach Morfeusza i mimo że wcześniej
zakładam sobie, że siądę poczytam, napiszę to nie ma siły –
klasyczny adeus. Nie oglądam lokalnej telewizji ale ilekroć trafiam
na wiadomości sportowe, tyle razy widzę skróty z NBA i twarz
Jeremy’ego Lina – znamienne tym bardziej, że w krajach bez
koszykarskiej tradycji.

Jestem teraz w autobusie relacji Kuala
Lumpur -Tanah Rata i obiecałem sobie, że jeśli ten tekst ma mieć
choć trochę autentyczności, to musi być ukończony w Azji i nie
mogę zostawiać go do powrotu do Polski. Chcę żeby to był mój
tekst o Linie a jednocześnie mały reportaż z podróży – na
miejscu będzie tylko odgrzewanym kotletem więc nie mogę do tego
dopuścić…

Wjechałem właśnie w teren górzysty,
siedzę z tyłu a kierowca bierze ostro zakręty… poddaję się,
ukończę jak dojedzie… która godzina?

Dojechał. Pada deszcz (?!). Niech pada
chcę to ukończyć…

Azja potrzebuje
swojej wyraźnej postaci w NBA
(świadomie nie używam słowa
„gwiazdy”) tak samo jak sama liga potrzebuje charyzmatycznego
gracza z tej części świata. Yao rozkochał Azjatów w koszykówce
NBA co rzecz jasna łączyło się z ogromnymi profitami dla ligi.
Oglądalność zwykłego meczu w sezonie regularnym Houston –
Milwaukee na poziomie zawstydzającym Super Bowl? Proszę bardzo. To
się nazywało Yao Ming kontra Yi Jianlian (listopad 2007 roku).
Transmisja na żywo, 19 chińskich stacji TV, oglądalność… 200
milionów! To jest właśnie to – potencjał ludzki. Witajcie po
tej stronie świata…

Lin ma dużą szansę zapełnić wielką
lukę po Mingu. Po pierwsze łatwiej (nie tylko Azjatom) utożsamiać
się z graczem, który dysponuje „normalnymi” warunkami
fizycznymi. Nie każdy mógł/może mieć prawie 230cm wzrostu i
robić wsady bez skakania. Lin ma 190 cm i jeszcze kilka tygodni temu
tylko nieliczni przeszliby koło niego ulicą odnotowując jego
istnienie.

Po drugie jest chłopakiem, który
udowodnił że nie trzeba dokonywać życiowego wyboru –
wykształcenie czy sport? Sport czy wykształcenie. Ukończył
Harvard i dostał się do NBA panie i panowie. Można tę poprzeczkę
podnieść wyżej? Nie wydaje mi się. Koniec usprawiedliwień.

Historia Lina zdarza się raz na…
ile? OK, nie oszukujmy się – na taką skalę bardzo rzadko ale
może być inspiracją dla chłopaków (i dziewcząt) na całym
świecie, że nawet z beznadziejnych z pozoru sytuacji da się
pozytywnie wyjść. Było naprawdę bardzo ale to bardzo blisko
decyzji o zwolnieniu Lina a przykład Japończyka Yuty Tabuse sprzed
lat pokazuje, że mimo wszystko nie wystarczy tylko reprezentować
Azję, żeby dostać się do NBA.

Lin dostał szansę i wykorzystał ją
tak, że lepiej mogło by dać się tylko w grze komputerowej, choć
i to nie byłoby takie proste. To już pewne, że zostanie w Nowym
Jorku do końca sezonu. W tych szalonych dla niego rozgrywkach zarobi
$760 tys. Latem będzie zastrzeżonym wolnym graczem a Knicks będą
mogli zaoferować mu $5 mln kwalifikowanej oferty lub poczekać i
wyrównać wieloletnią propozycję z każdego innego klubu. Poza tym
Lin ma umowę z Nike a „za rogiem” czeka już cała masa firm,
akcji i przedsięwzięć marzących wsiąść do windy z napisem
Jeremy Lin i wystrzelić w górę. Już dziś kilka amerykańskich
agencji badających rynek konsumencki i zachowania klientów w swoich
badaniach wykazuje, że Lin w tym momencie ma większy potencjał
marketingowy niż (uwielbiany w Azji) Kobe Bryant i LeBron James.
Oczywiście na wizerunek pracuje się nie tygodniami a miesiącami a
nawet latami bo przecież wystarczy kontuzja, słaba passa, inne
nieprzewidziane zrządzenie losu by znów jak miesiąc temu pytać
„jaki Lin?” Tu i teraz fakty są jednak takie, że Jeremy Lin to
zjawisko nie tylko na skalę NBA, nie tylko w aspekcie sportowym. Lin
to idealny materiał na niespotykanie ciekawe badania
socjologiczno-etniczno-kulturowe. Rzadko zdarza się, żeby marzenia
kibiców o swoim własnym sportowym bohaterze, marzenia mniejszości
kulturowych i etnicznych o „swoim człowieku”, którym można się
chwalić i być z niego dumnym, marzenia tych którym z nauką bądź
sportem było zawsze pod górę o tym, żeby zaistnieć w „tym
drugim”, łączyły się w jedną całość. Bez względu na to czy
jesteś emigrantem z Azji sprzedającym spring rollsy w zapotniałej,
śmierdzącej przypalonym olejem budce, studentem-sportowcem
szukającym swojej drogi w życiu, chudym kujonem którego marzenia o
zawodowym sporcie wywołują co najwyżej delikatne uśmiechy na
twarzach słuchających. Jeremy Lin to twój mały, prywatny bohater,
wzór i żywy przykład na to, że wszystko jest możliwe na tym
świecie, że jedynym limitem i ograniczeniem dla Ciebie jesteś Ty
sam…

P.S. A to mój mały "tribute" dla Lina i dla całej mojej azjatyckiej wyprawy. Zdjęcie z wczorajszych późnych godzin nocnych, gdy China Town Market w Kuala Lumpur kończył kolejny, udany dzień. Zostało zrobione zaraz po tym jak ja i on (sprzedawca) spotkaliśmy się w miejscu, w którym obaj mogliśmy powiedzieć "good price" i podać sobie dłonie. Wtedy zapadła klamka. Muszę dokończyć ten tekst…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.