Dokładnie szesnaście lat temu, czyli 23 stycznia 2006 roku dostałem wcześnie rano smsa od mojego kumpla Krystiana. „Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o tym, że Kobe musi rzucać po 60 punktów, żeby Lakers wygrywali. No to proszę – dziś w nocy rzucił 81!”
Wtedy, w 2006 roku, mój dzień zaczynał się od włączenia komputera i sprawdzenia wyników i wieści z NBA. Dziś mam obowiązki bycia ojcem, więc wiesz, chyba nic więcej nie muszę dodawać. A w związku z istnieniem League Passa, wszystko jest pod kontrolą. Tamtego dnia akurat jeszcze spałem. Meczu nie oglądałem w nocy, sms mnie obudził. A że Krystian lubił mnie czasem wkręcać, szybko odpaliłem komputer, żeby to sprawdzić.
No i faktycznie, Kobe naprawdę to zrobił! 81 punktów – osiemdziesiąt jeden punktów. To jest łatwo powiedzieć, czy napisać ale zastanów się – 81 punktów w meczu NBA! Cóż z tego, że przeciwko słabym wówczas Raptors. Panie i panowie to jest osiemdziesiąt jeden punktów. Grając na komputerze nie jest łatwo tyle uzbierać jednym graczem, nawet jak się ktoś zaweźmie. Sezon 2005-06 był sezonem, w którym Chris Paul został Debiutantem Roku, Steve Nash MVP sezonu, Kevin Garnett królem zbiórek, Kobe królem strzelców, Ben Wallace Najlepszym Obrońcą, Boris Diaw poczynił największe postępy, a Mike Miller był najlepszym rezerwowym ligi. Kilka miesięcy później Heat, prowadzeni przez młodziutkiego Dwyane’a Wade’a i kończącego erę swojej dominacji Shaq’a, sięgnęli po swój pierwszy tytuł w historii organizacji Heat.
Sms dotyczył naszej rozmowy sprzed kilku dni. Rozmawialiśmy o Lakers i Bryancie. Zażartowaliśmy, że jeśli Jeziorowcy chcą regularnie wygrywać, to chyba będą potrzebować od Kobe’ego po 50-60 punktów co wieczór. Mając u boku takich wirtuozów basketu, jak Chris Mihm, Stanislav Medvedenko, Laron Profit czy Kwame Brown, Kobe nie mógł liczyć na wielkie wsparcie. Ale wtedy z Raptors nie potrzebował go.
Trafił 28 z 46 rzutów z gry, w 7 z 13 za trzy punkty, 18 z 20 z linii. Dołożył do tego 6 zbiórek, 2 asysty, 3 przechwyty i 1 blok, ale to tylko statystyczny szczegół. Lakers wygrali ten mecz 122:104 choć do przerwy przegrywali 63:49. Kobe zdobył 55 punktów w drugiej połowie! To zdarzyło się naprawdę. Wydrukowałem sobie statystykę z tego meczu i do dziś trzymam ją w foliowej „koszulce” w szufladzie.
A wiecie, że mógł to być najlepszy indywidualny występ w historii koszykówki? 100 punktów Wilta Chamberlaine’a, to temat dość śmierdzący. Ilu z Was oglądało ten mecz? No właśnie. Jest w ogóle taśma z tamtego meczu z marca 1962 roku? No właśnie. Wiecie, że zegar w tamtym starciu Warriors-Knicks był najprawdopodobniej nieprzepisowo zatrzymywany, gdy pojawiła się wizja pękającej setki. A nawet jeśli nie był, to tamten mecz sam w sobie po prostu był farsą. Gracze Warriors celowo faulowali rywali, żeby postawić ich na linii, żeby dać sobie i Wiltowi kolejne posiadania, kolejne szanse na zdobycie punktów. Coś, jak Devin Booker i jego 70 punktów w meczu z Celtics z 2017 roku.
Występ Bryanta jest dobrze udokumentowany. Nie ma w nim nic z farsy. To była czysta poezja. Czarna Mamba w swojej najlepszej wersji.
Poniżej cały tamten mecz:
A Tu trzyminutowy skrót z samymi punktami Kobe’ego.
A tutaj przezabawna reklama z ESPN nawiązująca do tego meczu:
A niecałe 9 miesięcy później narodziła się ta tutaj strona…