Wczoraj minęła dwudziesta siódma rocznica tragicznej śmierci Drazena Petrovica. Gdyby żył, 22 października tego roku, obchodziłby 56 urodziny. W swojej bogatej kolekcji koszykarskich osiągnięć miałby miejsce w Galerii Sław, co zresztą w 2002 roku stało się faktem, oraz status najlepszego Europejczyka w historii NBA. Nie mam co do tego wątpliwości. I nie zapominam ani o Dirku Nowitzkim, ani Tonym Parkerze ani o braciach Gasol.
Pamiętam tamten dzień, 7 czerwca 1993 roku. Nie tak, jakby to było wczoraj, raczej przez mgłę, dość szczątkowo. Wszak minęło już 27 lat! Mój pierwszy trener zebrał nas wszystkich w trakcie zajęć. Sam usiadł na ławce, a my na parkiecie naprzeciwko niego.
„Drazen Petrovic nie żyje. Miał wypadek na autostradzie w Niemczech.” – powiedział. Wyglądał na załamanego.
To były czasy, kiedy my, mali fani koszykówki oglądaliśmy już NBA w polskiej telewizji. Kojarzyliśmy największe gwiazdy, ale byliśmy też równie mocno zapatrzeni w naszego trenera.
Gość dobrze zbudowany, starannie uczesany, przystojny, z wąsem jak Freddie Mercury. Trenował z nami koszykówkę, ale plotka puszczona przez naszych starszych kolegów głosiła, że kiedyś, a może i równolegle, związany był z karate. Nie mieliśmy odwagi pytać.
Kiedy na rozgrzewkach, przed treningami, robiliśmy rzeczy, które wtedy wyglądały nam na dziwne i bardzo niekoszykarskie, patrzyliśmy na siebie porozumiewawczo i delikatnie uśmiechaliśmy się do siebie. W naszych małych rozumkach pojawiała się myśl „to musi być coś z karate.” Dopiero po latach, dotarło do mnie, i do moich kolegów pewnie też, że były to ćwiczenia jak najbardziej koszykarskie, że basket to w gruncie rzeczy złożony sport, który porusza nawet najmniejszy mięsień Twojego ciała. Mięsień, o którego istnieniu i nazwie dowiadujesz się zazwyczaj dopiero gdy boli. Cześć, Soleus!
Nie przypomnę sobie, co czułem tamtego dnia. Być może zupełnie nic. Na pewno nie byłem tak rozbity, jak nasz trener. A może byłem, bo on był. Po latach, gdy już trochę lepiej poznałem koszykówkę, jej historię, dotarło do mnie, że był to bardzo smutny i tragiczny dzień dla tego sportu. Straciliśmy możliwość oglądania magii na parkiecie przez następne lata. Nie mam wątpliwości, że to co najlepsze w grze Drazena, dopiero miało nadejść.
Są koszykarze bardzo utalentowani, są też koszykarze z idealną psychiką i charakterem do uprawiania tego sportu i do bycia gwiazdami, liderami. Są też tytani ciężkiej pracy. Petrovic łączył w sobie wszystkie te cechy tak, jak przed nim i po nim udawało się tylko nielicznym. To są te cechy, za które ich podziwiamy, a oni sami dzięki ich łączeniu, potrafią przez całe dekady nie tracić motywacji do stawania się lepszymi, do wygrywania, do codziennego wylewania potu, mimo milionów na kontach.
Taki właśnie był Drazen Petrovic. Mogę bez żadnego nadużycia powiedzieć w jednym zdaniu,na jednym wydechu, Michael Jordan, Kobe Bryant, Kevin Garnett, Steph Curry, Kevin Durant, LeBron James, Drazen Petrovic, no i oczywiście inni.
Europejczyk w NBA, w końcówce lat 80′, na początku lat 90′, był egzotyką. Ci, którym udało się dostać do ligi, pokornie czekali na swoje miejsce, na swój czas. Gdy już zaczynali grać, czuli ogromny respekt, graniczący z czymś w rodzaju bojaźni, wobec swoich amerykańskich kolegów, szczególnie gwiazd, które przez przyjazdem do USA oglądali w telewizorach, oraz wdzięczności (?) wobec swoich amerykańskich trenerów, że ci dają im miejsce w składzie. Sama NBA też nie za bardzo wiedziała wtedy, jak zagospodarowywać swoje importowane dobra. Bariera językowa, różnice kulturowe, no i wreszcie całkiem inny sposób grania w koszykówkę, inne przepisy, inne tempo gry, inna fizyczność. Doncic czy Porzingis przychodzili do NBA z płynnym angielskim, z pieniędzmi na koncie, z kontem na Instagramie. Kolorową Amerykę dobrze znali i bynajmniej nie miękły im nogi na myśl o niej.
Mimo że Drazen był charakterologicznie inny, niż Europejczycy, którzy w tamtych latach (nie tak licznie) napływali do NBA. Mimo że nie czuł, że jest komuś coś winien, to też musiał swoje odczekać. W pierwszym sezonie w Blazers grał tylko po 12 minut na mecz. W kolejnym po 16. W trzecim, przez 18 meczów, ledwie po 7 minut. Jego talent został uwolnony dopiero po transferze do New Jersey Nets.
A jak już został uwolniony, to lał się strumieniami! Respekt do znanych i utytułowanych rywali, zostawiał w szatni. Trash talk z Reggie Millerem? Proszę bardzo! Pojedynek strzelecki z samym Michaelem Jordanem? Oczywiście! Uwielbialibyście Drazena. Jego postać wyprzedzał swój czas o jakieś dwie dekady.
Możemy popuścić wodzę fantazji i zastanowić się jaka przyszłość mogła wtedy rysować się przed niespełna 29-letnim koszykarzem, gdyby w pewnym miejscu w Bawarii, pewien kierowca, pewnej ciężarówki zachował więcej ostrożności, a sam Drazen miał więcej szczęścia.
Ale możemy też bazować na faktach i postawić tezę, że Petrovic najlepsze lata w NBA miał dopiero przed sobą.
W swoim ostatnim sezonie, zaledwie czwartym ogółem w NBA, zagrał na poziomie 22.3 punktu, 3.5 asysty, 2.7 zbiórki oraz 1.3 przechwytu. Trafiał z gry 51.8% swoich rzutów (44.9% zza łuku oraz 87% z linii rzutów wolnych). Został wybrany do All-NBA 3rd Team. W rozgrywkach międzynarodowych zdążył sięgnąć po: Mistrzostwo Świata (1990), Mistrzostwo Europy (1989), Wicemistrzostwo Olimpijskie (1988, 1992), brąz Mistrzostw Świata (1986), Igrzysk Olimpijskich (1984), Mistrzostw Europy (1987).
Poniżej dwa filmy przybliżające postać Drazena Petrovica:
Oraz słynny „Once Brothers” z serii 30 for 30 produkcji ESPN. W rolę narratora wydarzeń wcielił się sam Vlade Divac. Świetny dokument. Nie tylko dla fanów koszykówki. Link TUTAJ
Spójrz na to zdjęcie. Od prawej Drazen, dalej Mitch Richmond, a po lewej mały Steph Curry na kolanach taty Della. Przyglądał się brzdąc tym nadgarstkom, wdychał to powietrze, chłonął jak gąbka.