50 lat treningu i żadnych postępów, czyli fenomen rzutów osobistych

Poniższy tekst, mojego autorstwa pochodzi z drugiego numeru Magazyn MVP (listopad 2009).


Koszykówka w Stanach Zjednoczonych jak i innych krajach bardzo zmieniła się na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci. Od prostych rzutów o tablicę do akrobatycznych wsadów, od obcisłych strojów i nienaturalnie krótkich spodenek do luźnych ubrań zaczerpniętych z kultury hip-hop, od niekwestionowanej dominacji amerykańskich graczy do sukcesywnego zmniejszania dystansu przez resztę świata i masowego napływu do NBA międzynarodowych gwiazd.

 

Jest jednak w tej niezwykle dynamicznej grze coś, co od ponad pięćdziesięciu lat pozostaje na zadziwiająco stałym poziomie. Jest to… skuteczność graczy z rzutów osobistych.

W latach sześćdziesiątych amerykańscy koszykarze lig uczelnianych trafiali „rzuty za 1 punkt” z 69% skutecznością. W minionym sezonie zawodnicy NCAA osiągnęli pułap 68,8%. Na przestrzeni lat odsetek ten nigdy nie był niższy niż 67,1% i nie wyższy niż 70%.

Jeśli chodzi o NBA to średnia z ostatnich pięciu dekad kształtuje się na poziomie 75% (przy czym nigdy nie była wyższa, niż 78%).

W zawodowym sporcie w większości przypadków odnotowuje się tendencje zwyżkowe. Kolejne pokolenia sportowców są silniejsze, szybsze, skaczą wyżej od swoich poprzedników. Jednak rzuty osobiste reprezentują jedną z niewielu (jeśli nie jedyną) osobliwości sportowego treningu. Jako grupa, koszykarze od pięćdziesięciu lat ani nie poprawili ani nie pogorszyli swojej skuteczności z linii rzutów wolnych.

 

„To jest nieprawdopodobne. Praktycznie żadnej różnicy w ciągu pięćdziesięciu lat. W głowie się nie mieści.” – powiedział profesor Larry Wright z Uniwersytetu Columbia, który zajął się niewiarygodnym ewenementem koszykarskiego rzemiosła.

Niezmieniony odsetek celności rzutów wolnych wygląda jeszcze bardziej nieprawdopodobnie jeśli przyrówna się go do celności rzutów z gry. W latach sześćdziesiątych gracze uniwersyteccy trafiali nieco mniej, niż 40% procent swoich rzutów. Stały progres na przestrzeni lat zaowocował skutecznością 48,1% już w 1984 roku.

Żeby zrozumieć ten fenomen naukowcy postanowili dokładnie przyjrzeć się trzem uniwersytetom z Utah, które regularnie plasują się w dziesiątce najlepiej wykonujących rzuty osobiste uczelni w USA.

Prowadzony w szybkim tempie trening drużyny Southern Utah został nagle przerwany przez ich trenera Rogera Reida. Zawodnicy wiedzieli doskonale, co mają robić. Ciężko oddychając bez słowa ustawili się do rzutów osobistych. Każde pudło równoznaczne jest tu z obowiązkiem sprintu wokół boiska.

„Wielu trenerów używa utartego sloganu, że mecze wygrywa się bądź przegrywa na linii rzutów osobistych, ale mało który tak naprawdę podpiera to pracą na treningu.” – mówi Reid, którego zdaniem odpowiednia technika i powtarzalność ruchu są kluczowe przy rzutach wolnych.

Jego metody treningowe wydają się skuteczne. Kiedy dwa lata temu obejmował zespół Southern Utah jego podopieczni sklasyfikowani byli na odległym 217 miejscu w kraju. W minionym sezonie byli już najlepsi osiągając jako zespół 80,5% z linii rzutów osobistych.

Ray Stefani, profesor Kalifornijskiego Uniwersytetu Stanowego jest ekspertem do spraw statystycznej analizy różnych dyscyplin sportowych. Jego zdaniem powszechna, zauważalna poprawa osiągów w określonym czasie, bez względu na rodzaj uprawianego sportu zależy od kombinacji czterech głównych czynników. Są nimi: – czynnik fizjologiczny (warunki fizyczne i odpowiednie przygotowanie atletyczne sportowca).
– czynnik technologiczny (innowacje poprawiające efektywność treningu).
– trening (technika, modyfikacje strategii).
– oraz sprzęt (np. „skóra rekin” w przypadku pływaków).

 

Jak mają się one jeśli chodzi o rzuty osobiste?

Czynnik fizjologiczny czyli siła nie odgrywa tu znaczącej roli. Na przestrzeni ostatnich trzech lat zawodniczki WNBA dwukrotnie trafiały rzuty osobiste lepiej od swoich wyższych i silniejszych kolegów z NBA. W koszykówce uczelnianej od blisko dwóch dekad zawodniczki i zawodnicy rzucają na podobnym poziomie.

W ciągu ostatnich 50 lat nie zanotowano również poważniejszych innowacji w sposobie oddawania rzutów wolnych. Znane były przypadki rzutów jednorącz bądź od dołu, jednak znakomita większość graczy stosuje tradycyjny rzut z miejsca znad głowy.

Jeśli chodzi o sprzęt, to także i on niewiele zmienił się w badanym okresie. Niewielkie korekty w sposobie wykonania piłek, obręczy czy tablic nie miały żadnego wpływu na celność rzutu.

Oznacza to zatem, że jedynym czynnikiem, który może wpływać na celność rzutów osobistych jest trening.

Trenerzy przyznają się do wyznaczania dolnych pułapów jeśli chodzi o celność rzutów wolnych. W NBA średnia ta wynosi około 75% a w koszykówce uczelnianej ok. 70%. Kiedy wskaźniki spadają trenerzy poświęcają więcej czasu na rzuty. Kiedy wzrastają na pierwszy plan powracają inne elementy gry.

W większość przypadków trenerzy wolą jednak skupić się bardziej na strategii obrony czy zagrywkach ofensywnych. Presja wyniku, zmęczenie czy doping kibiców to detale które mają wpływ na celność rzutów osobistych, a za razem są praktycznie niemożliwe do odtworzenia w pustej hali treningowej.
Wygląda więc na to, że rozwiązanie zagadki fenomenu celności rzutów osobistych jest bardzo prozaiczne – trening.

Mając na uwadze fakt, że punkty zdobywane z linii rzutów za 1 punkt stanowią jedynie około 20% ogólnej liczby punktów zdobywanych w meczu, oraz że czynniki mogące wpływać na celność rzutów są nie do odtworzenia w warunkach treningowych, szkoleniowcy poświęcają więcej czasu i uwagi na inne aspekty gry spychając rzuty osobiste na dalszy plan.

Przykłady uczelni ze stanu Utah czy poszczególnych, wybitnych strzelców z NBA pokazują, że jest to element gry jak każdy inny możliwy do wytrenowania przy czym jego istotność dla trenerów na przestrzeni lat pozostaje na tym samym zaskakująco niezmiennym poziomie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.