Amerykanie Mistrzami Świata. Bez wykrzyknika

Amerykanie w swoim dziewiątym i ostatnim meczu hiszpańskiego turnieju zagrali według innego, niż do tej pory, scenariusza.
Tym razem nadziejom swoich rywali i ich kibiców pozwolili się tlić tylko przez niecałe cztery minuty meczu. Serbowie prowadzili wtedy 12:5 i wyglądali tak dobrze, jak tylko można wyglądać w starciu z tą drużyną. Potem podopieczni coacha K zrobili "pstryk" i przez resztę kwarty zdobyli 30 punktów a stracili tylko 9. W zasadzie już wtedy można było rozdać medale.
 
35:21 po pierwszych 10 minutach chyba tylko największym fanom Serbii pozwalało nadal mieć odwagę by marzyć.
 
Dla nich właśnie Harden, Irving i koledzy mieli w zanadrzu drugą kwartę a w niej wynik 32:20 przy pełnej dominacji.

67:41 do przerwy. To już naprawdę był koniec. To był kubeł zimnej wody z lodem na resztki tlącej się wiary w niemożliwe.

Każdy ma prawo marzyć, że to właśnie on, właśnie tego konkretnego wieczoru sprawi, że zdarzy się historia. W końcu Amerykanie to też tylko ludzie a mecz składa się z pojedynczych posiadań, które w teorii da się wybronić a potem skutecznie zaatakować… ale tylko w teorii.
 

Widziałem na żywo 8 z 9 meczów USA na tym turnieju. I tak, jak podkreślałem kilka razy w relacjach, za każdym razem wyglądali, jakby grali na 65-75% możliwości. Bez stresu, bez ani jednego meczu z prawdziwym oporem rywali. Ręczniki do ocierania potu nie były za bardzo potrzebne.

W Finale z Serbami można było odnieść wrażenie, że całą kumulowaną przez dwa tygodnie energię uwolnili już po kilku minutach meczu. Nie chcieli ryzykować, czekać do drugiej połowy. Wytoczyli największe działa już po czterech minutach gry.
Bo w zasadzie to tylko i wyłącznie dla tego jednego meczu tu przyjechali. Bilbao i Barcelona to były tylko punkty, które trzeba było odhaczyć w drodze po złoto.

Lubiłem obserwować dziennikarzy, kibiców i samych zawodników drużyn, które przez kilka-kilkanaście minut potrafiły dotrzymać kroku Amerykanom. Niektórzy naprawdę ośmielali się wierzyć, że dany mecz będzie ich meczem, że będą w stanie przerwać serię wygranych drużyny USA, która po niedzielnym meczu wynosi 63.

Czasem miałem wrażenie, że Curry, Faried, Davis i ich koledzy robią to celowo. Że są aż tak wredni, że specjalnie pozwalają przeciwnikowi się "napiąć", żeby przyjemność z jego rozbijania była jeszcze większa.

Co sądzić o tej drużynie, gdzie umiejscowić ją w historii?
Teoretycznie była to kadra B a być może nawet B- czy wręcz C.

Bez LeBrona, K.D., Westbrooka, Howarda, CP3, Love’a, Griffina, bez kontuzjowanego George’a.

Dziś możemy dyskutować czy największym chciałoby się tak grać, jak grali oni i czy byliby w stanie być tak głodni sukcesu jak oni przez ten cały turniej. Tego nie dowiemy się nigdy.
Wielu z tych chłopców nigdy nie grało siódmego meczu w serii play-off, żaden z nich nie był mistrzem NBA, wielu z nich nie grało w All-Star Game więc nie nazywanie ich pierwszym garniturem gwiazd nadużyciem raczej nie jest.

Krzyżewski, z tego co miał, stworzył niesamowicie działający kolektyw, który zapisał się w historii międzynarodowych występów kadry USA. I to gdzie!

Amerykanie wygrywali swoje mecze w Hiszpanii średnio aż o 33 punkty. Były tylko dwie drużyny w historii, które bardziej dominowały.

Pierwszy, oryginalny i jedyny "Dream Team" bił swoich rywali w 1992 roku w Barcelonie średnio o 43.8 punktu.
Dwa lata później na Mistrzostwach Świata w Kanadzie, Amerykanie wygrywali swoje mecze średnio o 37.7 punktu.

Żadna inna drużyna wystawiona przez USA tak nie dominowała!
Finał w Madrycie był wisienką na torcie ich gry w całym turnieju.
129:92 mówi wiele ale nie mówi wszystkiego. Amerykanie najlepsze zostawili na koniec. 

Biorąc pod uwagę historię i okoliczności była to jedna z najlepszych drużyn w międzynarodowych rozgrywkach.

"Dream Team" miał w swoim składzie legendy NBA z Michaelem Jordanem na czele, którym przyszło grać z amatorami lub pół-amatorami. Zawodowy basket na początku lat 90′ raczkował. Gra za oceanem była niedoścignionym marzeniem dla "reszty świata".
Dziś w składach drużyn tejże "reszty świata" w większości przypadków jest przynajmniej jeden gracz z NBA. Niektóre ekipy mają ich nawet po kilku. Koszykówka spoza USA przez te 22 lata od czasów Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie zrobiła ogromny krok do przodu.

Musimy o tym pamiętać, gdy będziemy starać się znaleźć miejsce w historii dla tegorocznych podopiecznych Mike’a Krzyżewskiego.  

Dla mnie to był zaszczyt, że mogłem przez te dwa tygodnie codziennie oglądać ich trenujących i grających w meczach. Fakt, że miałem możliwość regularnego rozmawiania z nimi był i cały czas jest dla mnie czymś niesamowitym. Byłem świadkiem jak tworzy się "Drużyna Marzeń". Nazywam ją tak nie dlatego, że w jej składzie byli najlepsi i najwięksi gracze NBA ale dlatego, że byli "drużyną" przez duże "D", drużyną jakiej historia nie widziała od lat.   

Wygrana Amerykanów cieszy mnie z jeszcze jednego powodu.
W środowisku sędziów często spotykam ludzi, którzy wręcz nie lubią NBA. Na pytanie dlaczego odpowiadają, że mało tam prawdziwej koszykówki a zbyt dużo "show". Że nie gwiżdże się tam kroków, że przepisy ogólnie są zbyt liberalne i naciągane pod gwiazdy.

Cóż ja zawsze mówię, że NBA jest pięknie opakowanym i świetnie sprzedającym się produktem, gdzie faktycznie show odgrywa sporą rolę.
Ale…
Jeśli zapakujesz g*wno w piękne świąteczne pudełko, to w środku nadal będzie tylko g*wno. Nic na to nie poradzisz.

Ja mogę sobie tylko mówić a koszykarscy purytanie i tak wiedzą swoje i nie dadzą się przekonać.

Cieszę się więc, że chłopcy Krzyżewskiego pokazali im i światu, że jednak to, co najważniejsze w NBA to jest cały czas koszykówka.
Bez problemu dostosowali się do fibowskiego rozumienia błędu kroków, kasowania kontr, niechęci do stosowania "kontynuacji" oraz wielu innych małych rzeczy, które w teorii składać się mają na tą całą prawilną, najczystszą koszykówkę.

Co musi zrobić świat, żeby zmniejszyć dystans do USA?

Iść na siłownię. Taktyka i wyszkolenie techniczne już tu są. Amerykanie w wielu akcjach ratowali się atletyzmem. Śmiałem się ilekroć widziałem jak Rose wyskakiwał w powietrze a potem zastanawiał się co zrobić z piłką. Przeciwnik spadał na ziemią a on nadal myślał będąc w powietrzu. To ratowało jego i jego kolegów w wielu przypadkach przed stratami. Inne drużyny miały dużo mniejszy margines błędu. Inne drużyny bały się grać z USA szybko, co z kolei pozwalało Amerykanom odważnie iść po ofensywne zbiórki. O zabójczych kontrach drużyny Krzyżewskiego nawet nie ma co wspominać. 

Siłownia jako jeden z integralnych elementów koszykarskiego treningu a nie jako dodatek dla chętnych. Przy czym siłownia XXI wieku a nie zwykłe "przerzucanie żelaza". Jest to temat na oddzielny wpis. Ogólnie chodzi o to, że Amerykanie co jakiś czas wprowadzają coś nowego do treningu siłowego czyniąc go jeszcze bardziej efektywnym. Ćwiczenia siłowe z jednoczesną pracą nad koordynacją i równowagą. To nie jest magia. Sam to robię dla własnych potrzeb oczywiście na skalę swoich możliwości.
 
Co jeszcze?
Zdjąć z sędziów FIBA poczucie obowiązku stania na straży litery przepisu. Arbitrzy w NBA dawno zrozumieli (a raczej ktoś im to wyperswadował), że tymi którzy są najważniejsi na parkiecie, są zawodnicy. Kibice przychodzą do hal, płacą pieniądze za oglądanie tego, co koszykówka ma najlepszego do zaoferowania – dynamizm, szybkość, finezja. Akcje co raz przerywane gwizdkami to nie do końca to, co chcą oglądać.

Sędziowie FIBA w zbyt wielu przypadkach nie mają poczucia bycia zaledwie małym trybikiem tej maszyny. Świadomie lub nie wysuwają zbytnio do przodu. To niestety psuje odbiór tego sportu. Nie sprawia, że koszykówka idzie do przodu.
Kroki przy ruszaniu, kroki w kontrze, "miękkie" faule, gwizdki niemające żadnego znaczenia dla przebiegu meczu.

Zamiast cieszyć się widowiskiem, obserwujący często czują się jakby byli świadkami "zarzynania świni".
W powtórkach video teoretycznie wszystko wygląda poprawnie. Decyzje dają się podeprzeć odpowiednim przepisem. W meczu jednak czuć, że coś nie gra.

W 2010 roku byłem na weselu u znajomych, gdy zaczynały się Mistrzostwa Świata w Turcji. Cichaczem zmyłem się do domu na dwie godzinki, żeby zobaczyć pierwszy mecz Amerykanów. Nie sądziłem, że cztery lata później będzie mi dane być na dwutygodniowej, koszykarskiej imprezie. Gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że będę robił wszystko to, co zrobiłem teraz w Hiszpanii, uznałbym że za dużo wypił.
Przez dwa tygodnie śniłem na jawie, żyłem w mydlanej bańce.
I love this game moi mili…

http://www.fiba.com/images.fiba.com/Graphic/8f29228d/1686/403b/a15a/071542d6a81e.jpg?v=20140914235822202

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.